wtorek, 21 czerwca 2011

Prolog

Dzieciństwo i ciemność

I schowam pragnienia, by nikt nie zabrał ich
Na samym serca dnie i w każdym słodkim śnie,
Gdzie mogą spełniać się.

Bo tutaj jest za dużo gorzkich łez,
Straconych lat i pustych dni.
Idealny świat z brakiem wolnych miejsc,
Gdzie musi być ciemność, by były sny.

(Sumptuastic, Bez ciemności nie ma snów)

Gdy miałem pięć lat, musiałem nauczyć się zasypiać w ciemnościach. Sam. W wielkim, pustym i przytłaczającym pokoju, wokół którego były tylko inne wielkie i puste pomieszczenia, w których od wieków nikt nie mieszkał. W tym czasie ojciec stwierdził, że mężczyźnie nie przystoi spać przy zapalonej świecy, ze skrzatem pod łóżkiem i matką nasłuchującą każdego jęku, wołania. Nawet jeśli ów mężczyzna miał tylko pięć lat i bał się potworów czających się w ciemności. Łzy nie rozświetlały mroku ani nie zmiękczały serca ojca. Zresztą, nigdy ich nie widział. Matka też nie, choć teraz myślę, że zawsze o nich wiedziała i tylko nic nie mogła zrobić, nie mogła pomóc. Matka zawsze była maksymalnie zależna od ojca, niezdolna zrobić jednego kroku wbrew jego woli.
A ja od tej pory płakałem w samotności. Krótko potem dla własnej ciekawości sprawdziłem, jak głośno musiałem krzyczeć, żeby ktoś przyszedł. W tym czasie rodzice mieli swoje sypialnie na tym samym piętrze, tylko we wschodnim skrzydle, w sumie nie tak daleko ode mnie. Krzyczałem i płakałem tak długo, aż rozbolało mnie gardło, aż w końcu zmęczyłem się i zamknąłem, i to była jedyna rzecz, jaka wydarzyła się tamtej nocy. Nikt nawet nie stanął pod drzwiami, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, nikt nie zapukał, nikt do mnie nie zajrzał, nikomu nawet nie przyszło do głowy, żeby mnie pocieszyć, przytulić i powiedzieć, że nie muszę bać się ciemności. Ojciec wyrabiał mi charakter, matka bała się ruszyć.
Tak sobie teraz myślę, że tamtego dnia, w którym ojciec zabrał z mojej sypialni świecę, stałem się ostatecznie zdany sam na siebie. Nic dziwnego, że teraz ludzie mają mnie za nieczułego drania. Nie uczono mnie, jak ukazywać uczucia, a wręcz przeciwnie – że są one naszą słabością i powinno się je dusić w sobie. Nigdy też nie miałem nikogo, z kim mógłbym porozmawiać. We dworze byłem tylko ja, ojciec, matka i gromadka wystraszonych skrzatów domowych. To właśnie Paskuda, mały i bardzo brzydki skrzat domowy, był moim pierwszym przyjacielem, tym bardziej że od początku mojego życia służył mi za niańkę. Niekiedy miałem jeszcze Blaise’a, którego matka – bardzo daleka i bardzo piękna kuzynka mojego ojca, do której on przyznawał się przed wszystkimi – po raz kolejny wychodziła za mąż i jechała w podróż poślubną. Wtedy noc nie bywała już taka czarna. Nie przeszkadzał mi nawet fakt, że musiałem dzielić z nim pokój, bo Blaise od zawsze był cichy i uległy, raczej nie sprawiał kłopotów i nie powodował spięć. Za to świetnie wypełniał pustkę. No i nie taktował mnie jak niechcianą konieczność, bo sam też potrzebował przyjaciela.
Mając sześć lat, umiałem już się samodzielnie ubrać i porządnie zawiązywać sznurowadła. Dostawałem w twarz za każdy supełek. Pod uważnym okiem matki opanowałem etykietę, która przysługiwała zarówno podczas zwykłych posiłków jak i rodzinnych spotkań, i która do tej pory huczy mi w głowie, niezależnie gdzie się znajduję. Płynnie i bez akcentu mówiłem w dwóch językach. Codzienne lekcje w bibliotece z ojcem mijały na czytaniu nie do końca zrozumiałych dla mnie tekstów, których fragmenty wciąż znam na pamięć. Oswoiłem mrok. Pustka w sypialni nadal przytłaczała, zarówno w nocy jak i za dnia, ale zrozumiałem, że nie miałem innego wyboru, jak się do niej przyzwyczaić i zapełnić ją natłokiem zajęć. Dlatego szybko nauczyłem się czytać. Przemycałem z biblioteki niedozwolone księgi, oczywiście niedozwolone tylko dla mnie. Głównie były to bajki i baśnie, zarówno magiczne, ale też mugolskie, które z niewiadomych przyczyn znajdowały się w zbiorach ojca. Czytałem je nocami, oświetlając pożółkłe karty nędznym światłem jednej świecy, którą zdobywał dla mnie Paskuda. Niekiedy Blaise stał na czatach z zestrachaną miną, rzadziej czytał ze mną, a najczęściej udawał, że o niczym nie wiedział. Zawsze był z niego niezły cykor, nigdy nie mogłem go przez to zrozumieć. W tym czasie, pod wpływem nadmiaru niestworzonych historii z tych ksiąg, pojawiły się sny.
Kiedy skończyłem siedem lat, piękna i wyniosła jak mało kto matka Blaise’a uznała, że byliśmy już wystarczająco mądrzy, żeby mogła zacząć zabierać nas do swojego domu na przedmieściach Londynu. Liczyła, że nie sprawimy jej kłopotu, jak to zwykle bywało z małymi, krnąbrnymi chłopcami. To ona pierwsza zapoznała mnie ze światem mugoli, lecz kazała nam go unikać, gardzić nim, tłumacząc nam, że był brudny i zły. Tak samo jak ojciec, wpajała nam nienawiść do niemagicznych ludzi i skrajną niechęć, której nie rozumieliśmy. Początkowo obaj poddawaliśmy się jej bez oporu, ale to właśnie tam poznałem pierwszy smak wolności. Oraz małą dzikuskę, mugolską sierotę o wielkich czarnych oczach i brudnej twarzy, która to właśnie pokazała mnie i Blaise’owi, jak to było żyć wśród mugoli i że nie wszystko jest takie, jak twierdzą dorośli. Zacząłem też słyszeć więcej. Dużo więcej. Kilka lat później wydarzyło się coś, o czym nigdy nikomu nie powiedziałem, a przez co na własne życzenie przestałem jeździć do domu przyjaciela.
Jako ośmiolatek potrafiłem bezbłędnie wyrecytować historię rodzinną i całe drzewo genealogiczne z uwzględnieniem dat urodzin i ewentualnych zgonów oraz zasług danego przodka. Każda pomyłka oznaczała kilka razów szpicrutą [1] – które bolały niemiłosiernie i zostawiały wyraźne ślady – lub długie godziny w ciemnej i ciasnej garderobie otwierającej się jedynie z zewnątrz. Znałem na pamięć zaklęcia, których miałem uczyć się potem w szkole oraz kilka tych, których wymagało ode mnie pochodzenie. W teorii, oczywiście, którą szybko zamieniłem na praktykę bez wiedzy ojca. Biegle posługiwałem się angielskim, francuskim i niemieckim, powoli poznawałem staroangielski i celtycki na codziennych lekcjach z ojcem. Potrafiłem wymknąć się oknem ze swojego pokoju i wspiąć się na mur odgradzający park od reszty świata, żeby zaznać nieco swobody po drugiej stronie. Biegałem po lasach i polach, łapałem żaby, pająki, jaszczurki, a potem wsadzałem je do słoika i znosiłem do swoich apartamentów. Miałem całkiem ładną kolekcję, na widok której Blaise krzywił się z obrzydzeniem, za to Corny oglądała ją z fascynacją. Też miała dziwny pociąg do tego typu istot, tylko ona zwykle łapała myszy i karaluchy, których, jak nam mówiła, pełno było w jej pokoju w sierocińcu. Ale najbardziej fascynowały mnie kruki, te potężne, władcze ptaki. Nie mogłem przestać na nie patrzeć, wyszukiwałem je i wpatrywałem się w nie godzinami. Widziałem, jak moja matka przygląda się temu z przerażeniem. Niespełna rok później dostałem nauczkę i od tamtej chwili nigdy już nie szukałem zła. Ono znajdowało mnie samo.
W wieku dziesięciu lat byłem dobry w szermierce, świetnie latałem na miotle, doskonale jeździłem konno, a stare teksty nie miały przede mną tajemnic. Nosiłem się dumnie, odpowiednio do mojego wysokiego pochodzenia, co zostało mi do dziś i mimo wielu prób, nie udało mi się nigdy tego zwalczyć. Z czasem stało się to odruchem całkowicie niekontrolowanym przez wolę. Jako dziesięciolatek miałem nienaganne maniery i byłem doskonale zapoznany z prawie dworską etykietą, którą ojciec wprowadził w naszym domu. Za każde zgarbienie pleców czy też szuranie nogami dostawałem porządne przypomnienie. Ojcowska ręka była ciężka. Każda kolejna wizyta na Bradwell Road w Londynie oznaczała następną wyprawę w głąb mugolskiej części miasta z Corny jako przewodnikiem. Doskonale znała miasto, a ono nie miało przed nią żadnych tajemnic. Z kolei dla nas dwóch, wychowanych pod kloszem arystokratów z magicznego świata, było to niesamowite przeżycie, o którym nie wiedzieli ani moi rodzice, ani też matka Blaise’a i nigdy nie mieli się dowiedzieć. Corny była sierotą, mugolską sierotą i nigdy nikomu nie mówiła, gdzie szła i co będzie robić. Pod tym względem miała dużo lepiej niż my. Ale nie miała kasy, którą nasi rodziciele wynagradzali nam brak wszystkiego innego i zamierzali do końca życia trzymać przy sobie. W tym czasie zauważyłem, że z matką było coś nie tak. Stała się bardziej… czujna i niespokojna. Zaczynała mnie przerażać tym swoim rozbieganym wzrokiem, który był zapowiedzią tego, co miało się stać.
Do dziś nie wiem po co to wszystko, jaki był w tym cel. Myślę, że nie było w tym sensu. Byłem dobrym synem, dobrym żołnierzem, jednak wciąż nie spełniałem jego oczekiwań. Ojciec zawsze powtarzał, że go rozczarowywałem, mimo że sumiennie wypełniałem jego polecenia, bez szemrania, bez protestu. Robiłem wszystko, czego ode mnie wymagał, trzymałem się wszystkich jego zakazów i nakazów. O drobnych przestępstwach nie warto wspominać, bo nie wiedział o nich nikt prócz naszej trójki i nie miały one, prawdę mówiąc, żadnego znaczenia. Dla niego to wciąż nie było wystarczające. Byłem za słaby, zbyt wrażliwy, mało bezwzględny, tak bardzo do niego niepodobny. Uczuciowy. Ojciec wypluwał to słowo z największą pogardą, jak obelgę. Był silnym, budzącym respekt, dumnym człowiekiem z autorytetem, a za to ja tylko małym, chorowitym gówniarzem, który bał się własnego cienia. Zbytnio przypominałem wrażliwą matkę, a nie swojego silnego ojca. Takim mnie zawsze widział. Mogłem robić wszystko, a on nadal widział tylko dzieciaka, którego trzeba było wozić po uzdrowiskach, żeby przeżył kolejny rok, żeby dożył kolejnych urodzin, żeby ród Malfoyów miał dziedzica.
Rozczarowałem go.
To słowo zawsze brzmi w moich uszach, gdy myślę o ojcu. Gdy miałem po raz pierwszy jechać do Hogwartu, jako mały, wystraszony jedenastoletni gówniarz, właśnie to usłyszałem, stojąc na peronie z moim dumnym ojcem. Tylko mnie nie rozczaruj i tym razem. Tylko mnie znów nie rozczaruj, Draconie.
Po raz kolejny nie udało się. Oczywiście, że się nie udało. Harry Potter był we wszystkim lepszy i mówiąc to, nie czuję złości. Dałem z siebie wszystko, ale znów był ktoś ode mnie lepszy. Znów rozczarowałem mojego ojca. Jak zawsze byłem dla niego jednym wielkim rozczarowaniem. Mój ojciec nienawidził Harry’ego Pottera, a przez niego i mnie. Teraz przynajmniej miał wymówkę i bez skrupułów mógł się na mnie wyżywać, jakby przedtem jej potrzebował. Bo ja byłem tym gorszym, bo znów go rozczarowałem.
I tak przez ten czas w Hogwarcie żyłem nieustannie w cieniu Pottera, ten zły, ale też ten słabszy. Mniej szlachetny i potężny. Niedoskonały. Jak czarny charakter w mugolskich kreskówkach, który jest śmieszny w tych swoich próbach pokonania dobra i zawładnięcia światem. Byłem śmieszny w tej swojej nienawiści, którą otaczałem się jak tarczą.
Aż do teraz. W cieniu wyrosłem w siłę. Mrok dał mi moc. Nie tak szlachetną i dobrą jak Pottera, ale równie wielką. A może i większą? Kto wie…
I powiem jedno. Bez miłości też można żyć. Czując pogardę i strach rodziców każdego dnia, też można żyć. Serce smoka raz zranione nie kocha już nigdy. Nic już nie czuje. Ja byłem takim smokiem, dosłownie i w przenośni. W końcu nauczyłem się z tym żyć. Tak można żyć, naprawdę. Jednak powiem wam, że nie wyjdzie się na ludzi, jeśli przez ten czas nie ma się przy sobie Anioła. Prawdziwego Anioła. On zawsze sprowadzi na właściwą drogę, mimo tego że niekiedy sam tego nie chcesz. Anioł zawsze wskaże drogę, będzie z tobą, choć najczęściej na to nie zasługujesz i pomoże ci być człowiekiem. Nawet z jednym Diabłem. Tylko i czasem aż z jednym Diabłem można wyjść na ludzi, jeśli ma się Anioła. Trzeba tylko go mieć.
Ja miałem ich dwóch. Widać, czasem los bywa przewrotny. No ale Szatan też był kiedyś Aniołem i to podobno najpiękniejszym. A ja, jako czarny charakter tej opowieści, dostałem dwóch Aniołów Stróżów, którzy jakoś trafili do tego miejsca zapomnianego przez Boga i ludzi. To oni uratowali moją duszę przed ostatecznym rozkładem. Bez nich nie byłoby mnie.

— Draconie.
Ojciec wszedł do mojej sypialni gwałtownie, bez pukania. Nie tak do końca nieoczekiwanie. Drzwi z hukiem uderzyły o ścianę, odbiły się od niej, odskoczyły i zatrzymały na mocno przybrudzonym ojcowskim bucie. Nawet drzwi wydawały się być zawstydzone, że miały czelność zrobić coś tak haniebnego. Ojciec ubrany był w długą czarną pelerynę śmierciożerców, na dole ubłoconą i ubrudzoną czymś, czego pochodzenia wolałem nie znać, a w ręku trzymał maskę o barwie kości. Pachniał strachem i śmiercią.
Czy śmierć ma zapach? Oczywiście, że ma. Cuchnie nocą, potem, moczem, zgnilizną i krwią. Strach śmierdzi bardzo podobnie, tylko bardziej intensywnie i nachalnie. Ojciec przesiąkł tym wszystkim w Azkabanie, z którego zdążył wyjść przed kilkoma dniami. W sumie, posiedział tam krócej niż się spodziewałem. Nie widziałem go od… hm, no kupę czasu. Nie pamiętałem, czy ferie wielkanocne spędziłem w domu, więc bardzo możliwe, że nasze ostatnie spotkanie było gdzieś w okresie Bożego Narodzenia. Nie płakałem z tego powodu. Spędziłem całkiem miłe kilka tygodni u dalekich krewnych we Francji.
Ale nic nie trwało wiecznie.
Czyim strachem wiało od niego? Jego? Osób, które mijał po drodze? Przecież jeszcze nie moim. Ten dopiero budził się gdzieś w moim wnętrzu.
— Tak, ojcze?
Wolno podniosłem wzrok znad Historii Hogwartu, tej jakże interesującej, emocjonującej i takie tam dyrdymały, lektury. Patrzyłem z oczekiwaniem na bladą jak pergamin twarz, zmęczoną ledwie miesiącem więzienia. Albo dwoma. Kto by to liczył. Lucjusz Malfoy miał podkrążone oczy, niechlujny zarost na twarzy, którego przecież nie dopuszczał. Długie białe włosy, jak zawsze ściągnięte tasiemką tuż nad karkiem, wyraźnie mu się przerzedziły.
— Czarny Pan cię wzywa.
Aha.
Co, proszę?
Dziękuję, postoję.
Miałem ochotę unieść brew w uniwersalnym, dość typowym dla mnie geście, ale zapewne dostałbym w twarz. Niezależnie od tego, że byłem już za stary na takie metody wychowawcze. Decyzji ojca się nie kwestionowało. Nigdy. Ojciec miał zawsze rację. Nawet jeśli jej nie miał. Trzeba się tego dobrze nauczyć, jeśli chciało się jeszcze trochę pożyć na tym ziemskim padole. Może zaprotestowałbym, gdyby to miało jakiś sens. Ale nie miało. Odmówiłbym, gdyby to była propozycja. Ale nią nie była. Może bym się zdenerwował, ale przewidywałem to od jakiegoś czasu. Ucieszyłbym się na widok długo nie widzianego ojca, gdybym nie… Eh, to rozwlekła i bolesna historia, nienadająca się do opowiadania przy herbatce i ciasteczkach. Życzyłem mu, żeby zgnił w Azkabanie. Widać nie można mieć wszystkiego. A przynajmniej tak mówią. Ja z kolei widzę to nieco inaczej – żaden nieszczęsny czarny charakter nie mógł w życiu zaznać nawet odrobiny szczęścia. Bo to byłoby przecież dla niego za łatwe. Utarło się, że czarne charaktery zawsze miały pod górkę.
— Ubieraj się, Draconie.
Zawsze ten sam ton. Ostry, rozkazujący, wyprany z emocji. Zawsze to samo spojrzenie. Obce, srogie, bez uczuć. Maska obojętności. Zawsze ten sam człowiek. Niby ta sama krew, ale mógłbym mówić do niego per pan. Dla mnie nie zrobiłoby to różnicy. Dla niego pewnie też.
Rzucił na mnie długą, czarną pelerynę, podobną do tej, którą miał na sobie, lecz czystą. Założyłem ją bez wahania, bez drżenia rąk, choć we mnie wszystko drgało i krzyczało. Przerabiałem to w myślach setki razy. Tak musi być. Nie ma odwrotu. Przywdziałem na twarz maskę obojętności, taką samą jak ta, którą ojciec tak często nosił. Nauczyłem się jej od niego. Powinien być ze mnie dumny. Często byłem takim samym łajdakiem jak on. Tak było łatwiej.
Czy aby to nie był właśnie ten moment, w którym kochająca matka staje w drzwiach, żeby następnie zalać się łzami i rzucić się ojcu do stóp z błaganiem, aby tego nie robił? Moment, w którym krzyczy, żeby ten okrutnik nie zabierał jej syna na wieczne potępienie, żeby oszczędził choć jego, nieszczęsne dziecko, skoro sam jest łotrem i łajdakiem? Kiczowaty moment każdego dramatu, mugolskiego czy też nie. Znali to wszyscy, niezależnie od kultury. Ojciec-morderca prowadzi syna do szefa mafii, aby ten uczynił go swoim podwładnym. Żeby zrobił z niego nowego mordercę, który odkupi winy i niepowodzenia ojca, zmaże hańbę z rodu. A matka trzyma się nóg ojca, łkając i zawodząc, błaga go na kolanach o szczęście ich syna, o litość. Ojciec odtrąca ją i wychodzi. Syn pada na kolana, obejmuje matkę i mówi…
— Draconie, idziemy.
No niekoniecznie to.
A Czarny Pan to niekoniecznie taki szef mafii. Oni to przynajmniej wyglądem przypominają ludzi, czego raczej nie można powiedzieć o moim nowym panu in spe. Prawda, osobiście jeszcze go nie widziałem, ale z tego co słyszałem… To ja już wolę szefów mafii.
Eh, Malfoy, Malfoy, usłyszałem gdzieś we własnej głowie szyderczy śmiech, który do złudzenia przypominał Corny. Za dużo naoglądałeś się tych mugolskich pudełek z obrazkami. Niech no ojciec się tylko dowie…
Przemierzaliśmy puste, mroczne i okropnie zakurzone korytarze dworu, w którym życie jakby zamarło. Peleryna cudownie zbierała brud z podłogi. Malfoy Manor milczało. Nie było w nim nikogo prócz nas i kilku osmolonych skrzatów domowych, które bały się wyściubić nosa z kuchni. Nie było matki, która upadłaby do stóp ojca ze łzami i błaganiem. A nawet gdyby kobieta, która mnie urodziła, była we dworze, to i tak by tego nie uczyniła. Nie dla mnie. Strach potrafi wiele.
Może lepiej, że od nas odeszła? Przynajmniej ona uwolniła się z tego piekła. Uwolniła się od niego. Miałem nadzieję, że choć jedna osoba w tej rodzinie stała się szczęśliwa. W naszej rodzinie… Rodzina dawno już nie istniała.
Wspominanie matki nadal bolało, nawet po upływie roku. Mimo wszystko, na jej miejscu uczyniłbym to samo. Byłem z niej dumny, że miała odwagę. Nawet jeśli w pewien sposób mnie nienawidziła, to i tak byłem z niej dumny. Zdawało mi się nawet, że nadal ją kochałem. Ale czy ja potrafiłem kogokolwiek kochać?

— Więc to jessst twój sssyn, Lucjuszszszu. Podejdź do mnie, chłopcze. Bliżej.
Spojrzenie czerwonych oczu z pionowymi źrenicami. Westchnienie przez dwie szparki zamiast nosa. Grymas uśmiechu tych ust bez warg. Naga, bezwłosa czaszka świecąca lekko w półmroku. Pergaminowa skóra przecięta nabrzmiałymi, błękitnymi żyłami. Oto człowiek, który miał władać światem. Oto istota, która rościła sobie do tego prawo. Właściwie to już nie był człowiek. Było to COŚ. Coś o nieokreślonym statusie, nieokreślonego gatunku, rasy, pochodzenia.
— Draco Malfoy…
— Panie…
To była gra, tylko gra. Mój głęboki, poddańczy ukłon, mój cichy szept pełen uwielbienia. Moja prawdziwa nienawiść ukryta na dnie duszy i umysłu, i skrywany równie mocno strach. To dziwne, ale prawie już zapomniałem, jak to jest się bać kogoś innego niż ojciec, czegoś innego niż jego złość. Prawdziwie bać czegoś określonego. Przeznaczenie jest nieuniknione.
Crucio!
Trzeba się z nim tylko zmierzyć.
Crucio!
Mimo wszystko.
Crucio!
I wygrać.
Crucio!
Ponad wszystko.
— Zzznakomicie. Wssspaniale. A terazzz wssstań, młody Draconie Malfoyu. Będzieszszsz dobrym sssługą.
Dla siebie i dla innych.

Bo nie ma dobra i zła. Jest tylko władza i potęga. Władza i potęga i mnóstwo ludzi zbyt słabych, aby ją osiągnąć. [2]

_______________

[1] szpicruta - elastyczny pręt obłożony skórą (czasem rzemień) używany do poganiania konia.
[2] Harry Potter i Kamień Filozoficzny, słowa Lorda Voldemorta do Harry’ego Pottera podczas walki o kamień filozoficzny.


poprawiony: 5 czerwiec 2013

1 komentarz:

  1. wow. Jeszcze nie czytałam takiego długiego prologu, a jak czytałam to pomijałam. Tego nawet słowa nie pominęłam, tak mnie wciągnęło.

    OdpowiedzUsuń

Pod rozdziałami proszę zostawiać tylko komentarze na temat treści. Wszystko inne będzie traktowane jako spam, a na spam jest odpowiednia zakładka.