niedziela, 26 czerwca 2011

Rozdział pierwszy

Dom


Biada domowi, którego okna otwarte są na ciemność.
Talmud


W wigilię Nowego Roku o zmierzchu szła przez las samotna postać otulona w ciemny płaszcz przed kolana i szalik w biało-czarno-szare paski, chroniący jej twarz przed mroźnym wiatrem. Dłonie w skórzanych rękawiczkach ukryła w kieszeniach płaszcza i pochyliła głowę przed podmuchami wiatru. Wędrowiec podążał równym, sprężystym krokiem, nie przejmując się zaspami, które sięgały mu prawie do kolan. Patrzył prosto przed siebie szarymi oczami, wąskie usta zaciskając tak mocno, że tworzyły jedynie cienką linię. Wyraźnie się śpieszył, zapewne chcąc dotrzeć do celu jeszcze przed zapadnięciem zmroku.
W zasypanym śniegiem lesie panowała cisza przerywana jedynie odgłosami jednostajnych stąpnięć, szurania i dość unormowanego oddechu. Wąską, prawie niewidoczną spod nienaruszonej warstwy białego puchu drożyną, przez las, kiedy ciemniał wieczór, szedł białowłosy chłopak o bladej twarzy, której regularne rysy zdradzały arystokratyczne pochodzenie. Był wysoki i szczupły, a przy tym mógł mieć nie więcej niż szesnaście, siedemnaście lat. Mimo pośpiesznego kroku, nie wydawał się wcale zmęczony, może jedynie lekko zirytowany, że noc coraz bliżej, a dom wciąż daleko.
Nagle z głębi lasu wyleciało z głośnym krakaniem stado gawronów i zaczęło krążyć nad ścieżką. W końcu ptaki obsiadły nagie korony drzew, przydrożne głazy i pobocze. Były ich dziesiątki, stanowczo zbyt wiele jak na jedno stado, a ich czerń wyraźnie odznaczała się na tle nietkniętego śniegu, że widok ten długo zostawał w pamięci z powodu swego piękna i grozy. Kilka osobników nadal zataczało koła nad lasem i dróżką, część krakała donośnie.
Draco Malfoy sam nie zdawał sobie sprawy, że przystanął. Odruchowo uniósł głowę i przyjrzał się ptakom krążącym nad nim, nad drogą, którą podążał do wciąż jeszcze odległego domu. Rozejrzał się wokoło – wśród gawronów, tych siedzących na najwyższych gałęziach drzew, dojrzał kilka olbrzymich kruków, dostojnych i wzbudzających strach. Był jednocześnie zafascynowany i odczuwał lekki niepokój, może nawet graniczący z przerażeniem, do którego nie chciał się przyznać nawet sam przed sobą. Przemknęła mu myśl, że kruki zwiastują śmierć. Leciały tam, gdzie zwęszyły padlinę. Może gdzieś tam w głębi lasu leżało truchło jelenia, rozciągnięte nawet na kilka stóp przez drapieżnika? Lub gorzej – nieostrożnego podróżnika? Nie bez przyczyny od wieków krążyły wśród ludzi różne pogłoski i mity na temat tych czarnych, budzących lęk ptaszysk. To właśnie kruki pojawiały się na polach bitew, wznosząc się i osiadając nad nimi, wydziobując trupom oczy. Przynosiły śmierć i informowały o niej – głośno, wyraźnie. Słysząc ich hałaśliwe krakanie, można było spodziewać się wszystkiego co złe, a zwłaszcza najgorszego – czyjejś śmierci.
Chłopak z trudem otrząsnął się z wrażenia, z otępienia i z wyraźnym oporem własnego umysłu wyrwał spod władzy hipnotyzującego wzroku jednego z tych ogromnych ptaków. Z wysiłkiem, który zdziwił jego samego, zmusił się, żeby wznowić marsz. Będzie ich więcej, pomyślał przelotnie. Zło było znacznie bliżej, niż się niektórym wydawało.
Draco nie przepadał za tymi czarnymi ptaszyskami, odkąd kilka lat temu jeden z nich na niego napadł. Miał wtedy chyba z dziesięć lat i aż do tamtej chwili był ich niestrudzonym obserwatorem, ku wielkiemu przerażeniu matki. Kilka grubych blizn po szponach na każdym przedramieniu natychmiast zmieniło jego zdanie na ten temat. Przypominały mu one o tym bolesnym wydarzeniu każdego wieczora i poranka, gdy przebierał się w swoim cichym i pustym pokoju. W tym momencie dotknął ich prawie odruchowo przez materiał płaszcza. Nienawidził kruków, wron, gawronów i innego czarnego cholerstwa. Co nie oznaczało, że nie wpatrywał się za każdym razem w ich stada z niezamierzoną fascynacją. Przyciągały go. Jednak już od dawna nie biegał po lasach, chaszczach i polach, aby je zobaczyć. Dostał dobrą nauczkę, a tak poza tym dawno z tego wyrósł. Nie był już gówniarzem szukającym wrażeń, teraz miał ich pod dostatkiem, choć akurat niekoniecznie ich pragnął. Ale cóż, życie bywało przewrotne.
Zło nęci, wyrzucił sobie z przekąsem, gdy po raz kolejny mimowolnie rzucił okiem na korony drzew. Ciebie bardziej niż innych, Malfoy.
Wiedział, że była to prawda. Przyśpieszył kroku.
Było już zupełnie ciemno, gdy stanął wreszcie przed bramą gotyckiego dworu. Budynek był prawie niewidoczny w mroku i tylko dzięki doskonałemu wzrokowi, chłopak potrafił wyłowić jego zarys z gęstniejącej czerni nocy. Przy okazji z lekką obawą zauważył, że okolica spowita była mgłą.
Nów. Poniekąd bardziej przerażająca faza księżyca od pełni. Nawet gwiazdy jakby zblakły i przygasły, otulając świat mrokiem.
Draco wymamrotał cicho zaklęcie i bez wahania przeszedł przez pręty bramy z kutego żelaza. Malfoyowie nie miewali nieproszonych gości, bowiem każdego, kto spróbowałby sforsować bramę bez znajomości odpowiedniej formuły zaklęcia, poszatkowałaby ona na drobne kawałeczki. Białowłosy poczuł się nieco pewniej na własnym terenie, ale wciąż był spięty i czujny. W kilku oknach budynku paliło się słabe światło, co wcale nie oznaczało, że ktoś musiał tam być.
Piętnastowieczny dwór od stuleci stał hardo na końcu cisowej alei w prawie niezmienionej postaci. Nie był przebudowywany od czasów wiktoriańskich, ale i wtedy dostawiono do niego jedynie oszkloną werandę przy północnej ścianie, od strony rozległego parku. Od wieków budynek był w posiadaniu jednego rodu, który cechowała niechęć do zmian, niekiedy granicząca z oślim uporem w zostaniu przy swoim. Dwór należał bowiem do starego rodu, który był jakby rodziną królewską wśród czarodziejów. Jego ostatnim potomkiem i jedynym dziedzicem był Draco.
W kompletnych ciemnościach i z dość wymuszonym spokojem, chłopak szedł między starymi cisami. Sprawiały niepokojące wrażenie. Draco nie był wcale osobą strachliwą, ale też nie głupią. Tylko głupcy niczego się nie bali. Ależ powtarzaj tak sobie, Malfoy, powtarzaj, pomyślał z sarkazmem, znów chowając dłonie głęboko w kieszenie płaszcza. Wciąż lepiej nazwać grzeszących zbytnią odwagą głupcami, niż siebie samego tchórzem. Jakoś tak zawsze zapominał dodać, że prócz nadmiernej ostrożności, niezbyt dobrze przyjmował też krytykę.
Gdzieś w ciemności rozległo się nagle nad alejką przeraźliwe krakanie, które w ciszy nocy zabrzmiało bardziej przerażająco niż zwykle, a przynajmniej Draco odniósł takie wrażenie. Mimo to chłopak nie przyśpieszył, choć miał na to ogromną ochotę. Resztkami woli utrzymał spokój, ale wszystkie jego mięśnie były napięte i gotowe na gwałtowną reakcję. Każdy się czegoś bał. Jedną z rzeczy, których on się obawiał, były właśnie te cholerstwa – olbrzymie, czarne kruki o silnych i ostrych jak brzytwy szponach oraz stanowczo zbyt twardych dziobach. Słyszał łomot skrzydeł w nieprzeniknionym mroku nocy. Tuż nad sobą. Na szczęście pojedynczych. Co jak co, ale nie miał ochoty na kolejne spotkanie z morderczymi szponami i twardym dziobem. Rozejrzał się ostrożnie, jednakże jego teoretycznie doskonały wzrok nie obejmował nocy. Nie był kotem ani cholernym wampirem, za to bardzo lubił swoją twarz i oczy, a nie wiedział, jak miał się bronić po omacku.
To było kilka długich minut w kompletnych ciemnościach, które wypełniał huk wielkich skrzydeł młócących powietrze. Dopiero gdy trzasnęły ciężkie wrota dworu, Draco poczuł ulgę i prawie nie mógł powstrzymać westchnienia. Nareszcie był w domu. Mrocznym, bo mrocznym, ale w domu.
Cholerne ptaszyska, warknął w myślach, ze złością zdzierając szal z szyi. W rozległym parku otaczającym Malfoy Manor było ich stanowczo zbyt wiele i nikt nic z tym nie robił. Draco często je widział i nie dałby sobie głowy uciąć, czy kilka z nich nie gnieździło się w nieużywanych pomieszczeniach na strychu wschodniego skrzydła. Wolał nie sprawdzać tego osobiście.
— Dobry wieczór, paniczu. Właśnie podajemy kolację.
W wielkim, ciemnym i zimnym hallu zapaliły się świece, ale nie zdołały one do końca rozjaśnić mroku. Pachniało kurzem i starymi murami.
— Przebiorę się i zejdę. Ojciec wrócił? — zapytał Draco, oddając płaszcz.
— Tak, krótko przed paniczem. — Mały, bardzo brzydki skrzat domowy wziął od niego okrycie i dokładnie otrzepał je z białego puchu, a następnie odwiesił. — Przed chwilą właśnie pytał o panicza. I nie wydawał się zbytnio zadowolony, że panicz sam wędruje do Londynu i z powrotem, sir. [1]
Draco zdążył wejść już na schody, ale zatrzymał się, usłyszawszy drugą część wypowiedzi. Zastanawiał się, czy spodziewać się kłopotów.
Skrzat, od lat pełniący we dworze rolę kamerdynera i prywatnego służącego młodego dziedzica, zajął się butami chłopaka, wycierając je z roztopionego śniegu i błota, a potem odstawił je do rzeźbionej komody, wyprostował się i wytarł ręce w brudną poszewkę na poduszkę, która służyła mu jako odzienie. Skrzat był dosyć stary, wydawało się, że służył w Malfoy Manor od zawsze, a przynajmniej od kiedy Draco sięgał pamięcią. Zazwyczaj to właśnie to stworzenie zastępowało młodemu dziedzicowi towarzystwo ludzi.
— Nie raz już urządzałem sobie takie wędrówki, Paskudo. Coś poza tym?
— Nie, sir. Pan wyraził tylko swoje niezadowolenie i odesłał Paskudę, sir.
— A jak… jego humor? — zapytał chłopak z rezerwą.
Skrzat zamarł i zastrzygł uszami, ale ukłoniwszy się tak głęboko, że prawie zawadził długim nosem o kamienną posadkę, posłusznie odpowiedział:
— W skali od jednego do dziesięciu – między pięć a sześć.
Paskuda może nie grzeszył pięknością, nawet wśród pomocników domowych, ale spośród grupy skrzatów pracujących w Malfoy Manor zawsze był najbardziej wygadany. Przynajmniej wobec Dracona, który nierzadko z ulgą wzdychał w duchu, że jak do tej pory stworzenie nie wydało się jeszcze przed panem domu. Chłopak był prawie pewien, że to jemu oberwałoby się za zbytnią gadatliwość i śmiałość skrzata. Stary Paskuda przecież najwięcej czasu spędzał z nim. Ale co zrobić, Draco potrzebował kogoś do rozmowy.
— I tak sukces — skomentował z przekąsem młody dziedzic. — Poinformuj pana, że za chwilę zejdę.
— Oczywiście, paniczu.

W ogromnej i mocno oświetlonej jadalni, przy zastawionym wykwintnymi potrawami ogromnym stole, stojącym pod ogromnym, żelaznym żyrandolem na pięćdziesiąt świec, na ogromnym, bogato zdobionym krześle podobnym do tronu – siedział mały człowiek. Ostatnie miesiące zgarbiły jego plecy, przerzedziły długie, białe włosy i dołożyły zmarszczek na bladej twarzy, a mimo to nadal biła od niego duma i wyniosłość. Niewiele rzeczy mogło złamać Lucjusza Malfoya. Co innego porządnie zmęczyć i zagrać na nerwach. Spoglądał właśnie z mordem w oczach na skrzata ze złotym półmiskiem na głowie, który tak się trząsł, że naczynie o mało nie spadło z łysej czaszki, gdy z hukiem otworzyły się wielkie drzwi pomieszczenia i w tej chwili wszedł Draco. W przeciwieństwie do rodzica już na pierwszy rzut oka był pełen życia i bijącej od niego energii, a równocześnie tak samo chłodny, z wysoko uniesioną głową i wyprostowanymi plecami. Chłopak omiótł scenerię obojętnym spojrzeniem, zatrzymując je na chwilę na wymęczonym skrzacie i cicho stąpając po marmurowej posadzce, podszedł do stołu. Z należytym szacunkiem skinął głowę w kierunku ojca, po czym zasiadł po jego prawicy i rozłożył serwetkę na kolanach, czekając, aż skrzat naleje mu wina. Odkąd odeszła od nich matka, nikt szczególnie nie przejmował się tym, że był jeszcze niepełnoletni. Lucjusz machnął dłonią na obsługujące go stworzenie, żeby mogło zając się jego synem, a ono zdjęło półmisek z głowy prawie z westchnieniem ulgi i kłaniając się nisko, podbiegło do chłopaka. Drugi skrzat właśnie podawał młodemu dziedzicowi jagnięcinę, tak jak towarzysz trzymając talerz nad głową na drżących rękach. Stworzenia były wylęknione, bo pan właśnie powrócił po długiej nieobecności i skrzaty nie wiedziały, czego się spodziewać. Lucjusz wracał do domu w dwóch nastrojach: złym i paskudnym. Cała ta scena odbywała się w kompletnej ciszy, nie mając w sobie nic z naturalności i domowego ciepła, do których przyzwyczajona jest znaczna część ludzi.
— Jak było w Sztokholmie, ojcze? — zapytał Draco, nieznacznym machnięciem ręki odganiając skrzaty. Bóg mu świadkiem, że miał dobre intencje.
Lucjusz podniósł swoje chłodne, szare oczy – chłopak odziedziczył je po nim – i popatrzył na jedynego potomka w taki sposób, jakby miał przed sobą wyjątkowo krnąbrnego skrzata domowego, który nie potrafił utrzymać języka za zębami. Draco szybko pożałował swojego pytania.
— Wiesz, że nie byłem tam dla przyjemności — odwarknął bardzo cicho. — Bądź zatem łaskaw nie zadawać głupich pytań.
Piekło było wybrukowane dobrymi intencjami.
— Oczywiście, ojcze, przepraszam — odparł Draco, wbijając oczy w talerz.
Jeśli oczekiwałby podziękowań za troskę oraz barwnej opowieści, o tym jak to kraje skandynawskie różniły się od Anglii, musiałby się srogo rozczarować. Ale nie oczekiwał. Ludzkie odruchy tłumione były w zarodku.
Jak zwykle jedli w milczeniu, żaden z nich nie był w nastroju do prowadzenia rozmowy. Zresztą, od zawsze każda dyskusja kończyła się awanturą, niezależnie na jak błahy temat była. Lucjusz Malfoy był drażliwy. Przerażająco drażliwy. Azkaban jedynie pogłębił tę cechę, sprawiając, że rozmowy z synem stawały się manewrami wojennymi, w których zawsze był ten sam zwycięzca i przegrany. Draco wolał nie igrać z ogniem.
— Kiedy wracasz do Hogwartu? — zapytał beznamiętnie starszy mężczyzna, chyba wyłącznie dla czystej formalności.
— W najbliższą niedzielę mam pociąg. — Ton chłopaka był bardzo podobny.
I znowu cisza. Draco po raz setny od początku ferii świątecznych zastanawiał się, po co on tak w ogóle wrócił do domu na te kilka dni. Ale ojciec nalegał. Nie, on nakazywał. Początkowo chłopak myślał, łudził przez małą chwilę, że Azkaban choć trochę zmienił nestora rodu i ten pragnął przez kilka dni mieć towarzystwo. Mylił się, jak zwykle. W Lucjuszu nie zaszły żadne zmiany, chyba że na gorsze. Po prostu stary Malfoy potrzebował kogoś, na kim mógłby się wyżyć i ulżyć sobie nieco w tym ciężkim okresie, bo okazywało się, że jego liczne kochanki jakoś się specjalnie do tego nie nadawały. Ale co innego syn. Mogłem zostać w tej przeklętej szkole, a nie wyrywać się do domu jak głupi zaraz po imprezie u Slughorna, wyrzucił sobie Draco nie wiadomo który raz. Nie, zachciało mi się rodzinnej atmosfery. Teraz nie mógł jednak pojąć, dlaczego w ogóle myślał, że cokolwiek mogłoby zmienić jego ojca i to na lepsze. Niedorzeczność.
— Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że pozostało ci już niewiele czasu, Draconie. — Lucjusz podjął przerwaną rozmowę, jednocześnie zmieniając temat na jeszcze mniej przyjemny. — Czarny Pan się niecierpliwi.
Kto bardziej, ty czy on?, pomyślał kąśliwie chłopak, ale ugryzł się w język. To mogło źle się dla niego skończyć. Choć wydawało się, że był już prawie dorosły, ojciec wciąż nie stronił od kar cielesnych, nie ograniczając się już jednak do razów szpicrutą, czy spoliczkowania go. Cruciatus był ostatnią rzeczą na świecie, której Draco teraz pragnął. Chociaż nie, było jeszcze kilka pozycji na jego liście. Tak na przykład, rozmowy o wielkiej, tajnej misji dla Mrocznego.
— Pracuję nad tym… ojcze. — Młody Malfoy czasem zastanawiał się po co oni wciąż bawili się w te wszystkie ceregiele.
— Wiesz, Draconie, że teraz od ciebie zależy, czy Czarny Pan znów przychylnie spojrzy na naszą rodzinę. — Gdzie ty tu masz rodzinę?, sarknął Draco w myślach, także i tym razem nie mogąc się powstrzymać. Przygryzł dolną wargę, żeby nie wtrącić głośno nic głupiego. Lęk przed rodzicem był silny, ale chłopak z natury był pyskaty. — Nie rozczaruj mnie po raz kolejny.
— Nie rozczaruję cię, ojcze.
Dla Lucjusza był to koniec rozmowy, a także koniec czasu, który zmuszony był spędzać z jedynym dzieckiem. Mężczyzna odłożył sztućce, zdjął serwetkę z kolan i rzucił ją obok talerza. Wstał i miał wyjść, ale nagle chyba coś mu się jeszcze przypomniało, bo zatrzymał się i oparł obie dłonie o stół. Przez jakiś czas patrzył na chłopaka bez słowa. W tej chwili przypominał raczej bryłę lodu o bardzo ostrych krawędziach. Draco odziedziczył po nim także tę cechę, jako jedną z bardzo wielu i choćby nie wiadomo jak się starał, nigdy nie przestałby być Malfoyem, nigdy nie wyprłby się swojego pochodzenia.
— Obyś miał rację, Draconie. Obyś miał rację.
Kiedy ciężkie drzwi zamknęły się z łomotem, chłopak wypuścił ze świstem powietrze z płuc, jakby do tej pory wstrzymywał oddech. Skinął na skrzata, aby ten dolał mu wina. Atmosfera w jadalni jakby samoczynnie się rozluźniła.

Tej zimy Anglia wyglądała naprawdę ponuro. A może to tylko Draco odnosił takie wrażenie? A może po prostu ostatnio widział zbyt wiele? Równie dobrze mógł zrzucić winę na stada czarnych ptaszysk krążących nad domem. Musiał przyznać, że miał z nimi coś wspólnego – jego też fascynowało zło. Może dlatego te przeklęte kruki tak lubiły latać w tych okolicach? Zadzierając głowę, zastanawiał się, czy wśród nich jest ten, który zaatakował go kilka lat temu. Podobno te ptaki mogły dożyć nawet czterdzieści lat. Ale kto wierzyłby we statystyki?
— Jesteś gotów, Draconie? Spóźnisz się na pociąg.
Lucjusz Malfoy nigdy nie był zbyt wylewny ani uczuciowy, nawet – a może zwłaszcza – względem syna, ale ostatnim czasem wybiegał ponad normę. Możliwe, że nadal nie mógł przeboleć faktu, że żona go zostawiła – zostawiła właśnie JEGO, bogatego, wciąż przystojnego i wpływowego arystokratę, który mógłby dać jej wszystko (w granicach normy, oczywiście, przecież nie mówimy o miłości, opiece, zainteresowaniu), dla własnego wstrętnego, zawszonego kuzyna. Dla tego czegoś z pogranicza prawa, kogoś kompletnie bezwartościowego, nawet jeśli w jego żyłach płynęła krew równie starego rodu, co ród Malfoyów. Zostawiła go dla tego zdrajcy krwi, wielbiciela mugoli, uciekiniera przed prawem i przed Czarnym Panem.
Poprawka, zostawiła ich obu. Nawet jeśli Lucjusz tego nie dostrzegał, Narcyza opuściła jeszcze kogoś. Jednak w przeciwieństwie do niego, Draco rozumiał – lub raczej starał się zrozumieć – powody jej postępowania. Jego także męczyły ciasne zasady i konwenanse, on też dusił się świecie, który dawał tylko pieniądze i pozycję społeczną. Po tych wszystkich latach nic już nie łączyło kobiety z tym miejscem, z ojcem ani z nim, jej jedynym synem. Draco rozumiał to.
Ale i tak bolało jak cholera.
— Paniczu, kominek właśnie został podłączony. — Przed chłopakiem z cichym trzaskiem, a może raczej pyknięciem, zmaterializował się Paskuda. — Czy panicz życzy sobie, żeby przenieść najpierw pański kufer?
— Tak. Ojciec w swoim gabinecie?
— Tak, sir — wyjaśnił pospiesznie skrzat. — Jeśli Paskuda może coś dodać, to radziłby paniczowi unikać dziś pana. Pan ma dziś bardzo zły humor.
Dom zrobił się nagle bardziej mroczny i ciasny, chłopak chciał się z niego jak najszybciej wyrwać. Natychmiast. Zanim dosięgnie go zły humor pana. Paskuda skłonił się bardzo nisko, jak zawsze zaczepiając przy tym nosem o podłogę i opuścił apartament Dracona, lewitując przed sobą kufer.
Chłopak włożył ręce do kieszeni i rozejrzał się po sypialni, w której panował pedantyczny porządek. Wszystko na swoim miejscu tak na wypadek, gdyby ojcu z jakiejś przyczyny przyszło na myśl tu zajrzeć. Powód do awantury jak znalazł. Poza tym Draco lubił porządek, bo dawał mu poczucie, że miał wszystko pod kontrolą. Że choć jedną rzecz miał pod kontrolą. Wiedział doskonale, że jego przyjaciel przez te kilka dni zdążyłby doprowadzić tych kilka pokoi do stanu wołającego o pomstę do nieba. Draco już widział ich dormitorium w Hogwarcie. Chwała Merlinowi, Blaise też pojechał do domu na święta, więc pewnie białowłosy miał coś koło jednego dnia względnego porządku, zanim Zabini zacznie siać zniszczenie.
We dworze panowała cisza. Draco prawie słyszał, jak kurz osiadał na podłodze i meblach. Ale tutaj zawsze tak było, odkąd pamiętał. To miejsce było wymarłe, jak cmentarz albo jeszcze gorzej. Tylko pająki je lubiły i te piekielne kruki, większość pomieszczeń tonęła w mroku, kurzu i pajęczynach. Całe to miejsce było przeklęte, zapomniane przez Boga i ludzi.
Draco nieśpiesznie zszedł do hollu i ubrał się. Mimo ostrzeżeń ojca do odjazdu pociągu miał jeszcze dużo czasu, a kominek mógł sobie jeszcze poczekać. Nie lubił się śpieszyć, to takie nieeleganckie. Spojrzał w kierunku schodów. Ojciec pewnie teraz popijał brandy lub whiskey i pogrążał się w marazmie. Jego ojcowska rola skończyła się na powiadomieniu syna, że musiał zdążyć na pociąg do szkoły. Jeśli chłopak liczył na pożegnanie, musiał się rozczarować.
Ale nie liczył.
— Pa, tato. Zobaczymy się w czerwcu — mruknął do kamiennych ścian. — Jeśli dożyję, oczywiście — dodał.
— Paniczu, trzeba się pospieszyć — zaskrzeczał Paskuda z paniką. — Ci panowie z ministerstwa narzekają, że blokujemy kominek zbyt długo, sir. Jeszcze go zamkną i pański kufer przepadnie po drugiej stronie.
Chłopak machnął ręką. Śpieszenie się było poniżej jego godności. I mimo że postanowił wyjrzeć jeszcze na zewnątrz, żeby ostatni raz przed wyjazdem ogarnąć wszystko wzrokiem, to jednak opuszczał Malfoy Manor bez żalu. Może szkoda mu tylko było, że będzie musiał zrezygnować z towarzystwa Paskudy, który zawsze był bardzo przydatny. Choć czarodzieje nie darzyli szacunkiem skrzatów domowych, traktując ich jako tanią siłę roboczą, gorszą rasę, Draco czasem zastanawiał się, czy to miało sens. We dworze jedynie skrzaty wydawały się być przyjaźnie nastawione względem jego osoby, a Paskuda od wczesnych lat był kimś na miarę przyjaciela, zawsze pod ręką, zawsze uniżony sługa. To była wina Dracona, że skrzat stał się taki wygadany, odzywał się bez pytania i kłaniania po każdy słowie. Za dużo mu pozwolił, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Przecież był jakby przyjacielem.
Nie, to niestosowne, stwierdził, kręcąc głową i włożył ręce do kieszeni. Nawet matka byłaby zniesmaczona takim myśleniem. Poza tym, w tym miejscu nie można było mieć jakichkolwiek przyjaciół. Malfoyowie nie mieli przyjaciół. Inaczej nie byliby oschłymi i wyniosłym arystokratami.
Nie będzie tęsknić ani pisać listów. Z czasem przestał się okłamywać. Wyrósł z dawnych złudzeń, z popisywania się przed znajomymi ze szkoły, że miał rodziców, którzy o nim pamiętali. Ci, którym naprawdę na nim zależało, nie zwracali uwagi na takie błahostki. Zresztą, oni też nie otrzymywali listów, im, tak samo jak jemu, miłość zastępowano pieniędzmi. A w tym domu, w tym okropnym miejscu, jego los obchodził tylko Paskudę, który teraz szedł krok za nim.
Ale zebrało ci się na przemyślenia, Malfoy. Zaraz rzygnę tymi górnolotnymi frazesami. Stajesz się sentymentalny.
Draco przeszedł kilka kroków cisową aleją i przystanął mniej więcej w jej połowie. Na jej końcu była brama zamknięta na cztery spusty. Jej pręty tworzyły literę “M” w centralnym punkcie. Na kamiennym parkanie przysiadł czarny kruk. Chłopak skrzywił się. Że też akurat to ptaszysko musiało się teraz pojawić. Jakby brakowało mu wrażeń i trzeba było dodać grozy sytuacji. Odwrócił się i spojrzał na dwór otoczony bielą śniegu. Ponuro. Pustka, cisza i staroć. W tym się wychował.
— Pieprzona arystokracja — sarknął pod nosem.
Wcale się nie dziwił, że matka uciekła. Na jej miejscu zrobiłby to samo. Ale jej nie wiązała krew, weszła do rodziny przez małżeństwo, w przeciwieństwie do niego. On urodził się, żeby być Malfoyem. Przez duże “M”, jak na kutej bramie. I nie miał szans się z tego wydostać.
— Paniczu. — Skrzat znów wtrącił się w jego rozmyślania. — Paskuda naprawdę nie chce panicza poganiać, ale chyba już na panicza czas.
Draco odwrócił się gwałtownie i bardzo szybko wrócił do dworu. Skierował się do salonu, którego kominek podłączono do sieci Fiuu. Chwycił w garść trochę zielono-szarego proszku.
— Do widzenia, paniczu.
Spojrzał na stworzenie, które wycierało oczy rąbkiem poszewki od poduszki, którą miało na sobie. Chłopak przewrócił oczami. Jakby miał wyjechać na zawsze, a nie raptem na kilka miesięcy.
— Dziurawy Kocioł — zawołał i sypnął proszkiem.
Świat zawirował, skurczył się, zasłonił dymem i w ogóle nagle stał się jeszcze bardziej nieprzyjemny niż zwykle. Po chwili, która wydawała się trwać wieczność, białowłosy w końcu znów poczuł grunt pod nogami. Kolana o mało się pod nim nie ugięły, z takim impetem uderzył o podłogę. Złapał równowagę, wyszedł z kominka i otrzepał się z pyłu, który zawsze pozostawiała na ubraniu wycieczka siecią Fiuu. Bardzo irytująca rzecz. Czarodzieje mieli naprawdę paskudnie nieprzyjemne środki transportu. Włączając w to miotły – nie dało się na nich podróżować w czasie burz ani zamieci śnieżnych. Gdy już się mniej więcej doprowadził do porządku, rozejrzał się po obskurnym pomieszczeniu. Nikt prócz bezzębnego barmana nie zwrócił na niego uwagi, jakiś czarodziej kiwał się nad kuflem z dymiącą zawartością, a dwie dobrze ubrane wiedźmy zawzięcie plotkował w kącie sali. Ludzie wyskakujący z kominka byli najnormalniejszym zjawiskiem na świecie, kto by się w ogóle czymś takim przejmował.
O krok od Dracona stał jego szkolny kufer, natomiast do stacji King’s Cross były jakieś dwie przecznice. No i niestety, trzeba będzie piechotą, pomyślał chłopak z westchnieniem, chwytając rączkę bagażu. Wprawdzie lubił Londyn, ale targanie za sobą niezbyt lekkiego kufra, który żywo interesował mugoli, nie było szczytem jego marzeń. Mimo to szedł raźno przez miasto, nie zwracając uwagi na ludzi. W tej chwili mugole nie interesowali go bardziej niż zwykle.
Za jakieś dziesięć minut przejdzie przez zaczarowaną barierkę na dworcu i wsiądzie do swojego pociągu. Do ekspresu do Hogwartu. Potem odjedzie na północ z dwiema setkami innych uczniów, którzy tak jak on byli czarodziejami.
Czas wrócić tam, gdzie chociaż niektórzy go akceptują.

— Dlaczego masz taką pogrzebową minę? Wracamy do Hogwartu. Nie mów, że żal ci wyjeżdżać z domu, bo i tak nie uwierzę.
Draco wolno odwrócił głowę w stronę cichego, acz melodyjnego głosu, który rozległ się w drzwiach przedziału. Od dłuższego czasu siedział na końcu jednego z ostatnich wagonów ekspresu Londyn-Hogwart. W ciszy i samotności, co wcale mu nie przeszkadzało. Zupełnie mu nie przeszkadzało. Bo niby czemu miałby to robić? Czerwona lokomotywa odchodziła o jedenastej, a on, co do niego podobne, przybył stanowczo za wcześnie. Nie zamierzał wskazywać palcem, czyja to wina.
— Po prostu nie mam humoru — odparł beznamiętnie.
— Nic nowego. Pomożesz mi z kufrem?
Słysząc w głosie przybysza, że w gruncie rzeczy nie było to pytanie, podniósł się ze swojego miejsca pod oknem i z niemałym trudem ułożył bagaż na półce, tuż obok swojego.
— Kobieto, co ty tam trzymasz? — sapnął z wysiłku. Opadł ciężko na siedzenie i popatrzył z rezerwą na swoją towarzyszkę. — Kamienie czy trupa? Przecież to waży przynajmniej ze dwa cetnary [2]!
— Przesadzasz — mruknęła Corny Morgenstern, siadając obok niego.
Jednym ruchem dłoni odrzuciła do tyłu długie, czarne włosy i przyjrzała się uważnie chłopakowi ogromnymi oczami w kolorze gorzkiej kawy, jakby szukając na jego twarzy czegoś podejrzanego. Draco uniósł brwi, nie rozumiejąc motywów jej działania – jak zwykle zresztą, bo kto by tam ją zrozumiał – a ona posłała mu najbardziej niewinny uśmiech, jaki tylko można było sobie wyobrazić. Przewrócił oczami. Dawno już sugerował, że powinna znaleźć sobie inny obiekt do roztaczania nad nim nadmiernej opieki (czytaj: zamęczania nadgorliwością), ale Corny była zbyt szalona, żeby zostawić Dracona w spokoju. Nie dość, że wyglądała jak mały chochlik, to jeszcze zachowywała się, jak bardzo irytujący mały chochlik.
Malfoy rozsiadł się wygodnie na swoim miejscu, zjeżdżając niżej na siedzeniu i kładąc nogi na przeciwległej ławce. Spojrzał na zegarek, który wskazywał, że do odjazdu pociągu zostało jeszcze trochę ponad piętnaście minut. Za oknem Draco widział część peronu, zasnutego dymem z lokomotywy, i biegających po nim ludzi, zaś przez uchyloną szybę dochodziły do niego przytłumione odgłosy nawoływań, pożegnań, próśb i obietnic częstego pisania, przyrzeczeń, że w tym roku będzie się grzecznym. Matki zalewały się łzami, dzieci wyrywały się z ich objęć, a ojcowie uspokajali, twierdząc, że to przecież tylko sześć miesięcy. Dla Dracona było to równie obce, co mugolska książka, którą jego przyjaciółka właśnie wyciągnęła ze swojej torby szkolnej trzymanej przez nią zawsze pod ręką.
— Cóż znowu? — zapytał z sarkazmem, uśmiechając się paskudnie pod nosem, jak zawsze na widok mugolskiej szmiry. — Mistrz i Małgorzata Michaił Bułhakow — przeczytał na okładce. Nie dość, że mugolska i tandeta, to na dodatek ruska. — Co ty mamy razem, wampiry, wiedźmy czy może demony? Znów brak ci grozy w szarej codzienności? — zakpił.
— Odczep się — odparła Corny tonem wcale nie pasującym do wypowiedzi. Był to ton przyjacielskiej pogawędki przy herbacie i ciasteczkach u madame Puddifoot, bez oznak wrogości. — Sam mógłbyś przeczytać. To poważna lektura.
— Dziękuję, postoję. Nie czytam mugolskiego chłamu.
Dziewczyna wymruczała pod nosem coś o ignorancji, wzruszyła ramionami i zwróciła oczy ku książce. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami, nie przejmując się w ogóle, że nie przystoi to osobie w długiej sukni, takiej jak ta, którą miała właśnie na sobie. Draco zauważył to i skrzywił się. Corny od wielu lat chodziła wyłącznie w sukienkach lub w długich spódnicach, koniecznie w kolorze czarnym, ewentualnie szarym i koniecznie do ziemi. Kostki odsłaniała tylko wtedy, gdy miała na nogach wystarczająco długie buty albo gdy nikt jej nie widział. Draco nie potrafił pojąć – po raz kolejny – motywów jej działania. Nie mógł posądzić ją o pruderyjność, bo znał ją za dobrze, ale przeczyły temu żałobne ciuchy zakrywające prawie każdy skrawek ciała. Równie dobrze mogła założyć habit albo burkę. Cnotka się znalazła, myślał jak zawsze na jej widok.
Podniósł głowę na dźwięk rozsuwających się drzwi. Z niepewnymi minami w progu stanęli Crabbe i Goyle, obaj ledwie mieszczący się w przejściu, wyglądający trochę jak bliźniacy z prawie identycznymi minami. Spojrzeli na Dracona z prośbą o pozwolenie, a on przewrócił oczami. Zanim zdążył jednak coś powiedzieć, Corny – przyjaciółka i obrończyni całego świata – przywitała radośnie tamtych dwóch i od razu wskazała im miejsca. Uśmiechnęli się do niej z cielęcym zachwytem, siadając naprzeciwko niej i najwyraźniej nie mogąc oderwać od niej oczu. Tak naprawdę Crabbe i Goyle przestali być potrzebni, odkąd Draco potrafił sam się już obronić i zdaje się, że nawet wolał nie być z nimi kojarzony. Teraz było trochę poniżej jego godności, posiadać dwóch nie do końca sprawnych umysłowo ochroniarzy. Tych dwóch najwyraźniej nie mogło się z tym pogodzić. Trudno.
Corny zagaiła do Goyle’a, który był nieco bardziej rozmowny, a on próbował wydukać z siebie poprawne zdanie. Draco westchnął. Drzwi przedziału znów się otworzyły, jednakże tym razem z hukiem, po czym odskoczyły i zamknęły się na nowo. Za sekundę rozsunęły się już spokojniej i bez wielkiego hałasu, a do środka weszła wielka osobistość z szerokim uśmiechem.
— Cześć wam! — zawołała Pansy Parkinson, popularnie zwana Czarną. — Co za grobowa atmosfera?
Draco spojrzał na nią z naganą, ale wcale się nie przejęła. Właściwie rzadko się czymkolwiek przejmowała. Tak było łatwiej i przyjemniej, dlatego tylko posłała chłopakowi kolejny uśmiech i z gracją usiadła obok Corny. Uwadze białowłosego nie umknęło, że wyglądała, jakby przed chwilą zeszła z wybiegu mody, po drodze przechodząc jeszcze przez salon kosmetyczny – krótkie ciemne loki miała ułożone w idealną fryzurę, zielone oczy podkreślone bardzo kobiecym makijażem, zaś jej skóra oczywiście wyglądała jak muśnięta słońcem, niezależnie od pory roku. Kto by się tam przejmował zimą, pomyślał kpiąco Draco. Wiedział, że Pansy spędziła te ferie zimowe z matką na Karaibach. No ale nie mógł zaprzeczyć, że była ładna. Co kto lubił, oczywiście.
Za Parkinson pojawił się Diabeł, Blaise Zabini, najlepszy przyjaciel Dracona – z ciemnymi włosami jak zwykle w tak zwanym artystycznym nieładzie, a także z kilkudniowym zarostem na twarzy. Rzucił krótkie cześć i opadł na jedyne wolne miejsce, pod oknem, obok Goyle’a i naprzeciw Dracona. Tuż za nim, jako ostatni do przedziału wkroczył patykowaty Theo Nott, zamykając za sobą drzwi. Omiótł cały wszystko niebieskimi oczami i gdy zauważył, że zabrakło dla niego miejsca, westchnął ciężko. Skinął dłonią na Crabbe’a i Goyle’a, każąc im się nieco posunąć. Był taki chudy, że bez problemu zmieścił się między nimi a Zabinim, który tylko spojrzał na niego wymownie, bez słowa żądając więcej przestrzeni prywatnej. Nott wyglądał przy nim jak dziesięciolatek, bo wprawdzie górował nad wszystkimi, to jednak Diabeł był tak potężnie zbudowany, że sprawiał wrażenie, jakby mógł Theo bez trudu przełamać na pół. Nott odsunął się posłusznie na bezpieczną odległość, a Blaise posłał do Dracona spojrzenie: Jestem Bogiem wraz z ogromnym uśmiechem, na co ten przewrócił oczami. Chyba śnisz, mówiła jego mina. Corny pokręciła na to głową, choć przez cały czas nie odrywała wzroku od najwyraźniej niesamowicie pasjonującej książki. Nic nie mogło umknąć jej uwadze.
— A jak tam wasze ferie? — rzuciła Czarna beztroskim tonem, rozglądając się po przedziale. Z kolei jej spojrzenie mówiło: Zapytajcie mnie! Moje ferie były boskie i muszę wam o tym opowiedzieć!
— Mogło być gorzej. — Blaise jako jedyny pokwapił się z odpowiedzią.
Pozostałe osoby gorliwie pokiwały głowami, przy czym w wykonaniu każdej z nich wyglądało to całkiem odmiennie, ale widać było, że żadne z nich nie ma ochoty o tym opowiadać. W przeciwieństwie do Pansy, która aż podskakiwała na siedzeniu z chęci podzielenia się z nimi swoją historią życia. Po tej krótkiej chwili grozy panna Morgenstern wróciła do swojej lektury z miną kogoś, kto przewidywał zmianę pogody na podstawie ostrego łupania w kościach.
— A ty, Corny, gdzie spędziłaś święta? — zaatakowała ją przyjaciółka, która za wszelką cenę postanowiła podtrzymać rozmowę. — Chyba nie wróciłaś do domu, co? Mówiłaś, że nie chcesz tam wracać, więc gdzie byłaś przez ten tydzień?
— U Blaise’a — odparła panna Morgenstern bez zbytniej ekscytacji.
Pansy spojrzała ze zdziwieniem na bruneta, który wzruszył tylko ramionami z miną informującą, że to żadna nowość. Corny spędzała święta na zmianę w zamku i u Zabiniego, będąc zmuszona wracać do domu jedynie w wakacje. I jak do tej pory nikogo to nie dziwiło.
— Ach, tak? Diabeł, czy przypadkiem nie miałeś jechać z matką do Hiszpanii w jej kolejną podróż poślubną? — drążyła dalej bezwzględna sadystka znęcająca się nad niewinnymi dziewicami.
Chociaż Zabini to wyglądał mało dziewiczo, za to popukał się w czoło.
— Oszalałaś? — warknął nieuprzejmie. — I co jeszcze? Może niby miałbym z nimi jeszcze spać w jednym pokoju, co?
W przedziale zapanowała cisza. Do Diabła chyba dopiero po dłuższej chwili dotarł sens jego wypowiedzi, a potem nagle wszyscy wybuchli bardzo głośnym, niepohamowanym śmiechem.
— Domyślam się, że to musiałoby być niezapomniane przeżycie — wydusił jakoś w końcu z siebie Theo, czasem zwany Aniołem, ocierając łzy z kącików oczu.
— Zależy dla kogo — wymamrotał bezpośrednio zainteresowany, ale na jego twarzy gościł szeroki uśmiech.
Matka Blaise’a tak często wychodziła za mąż, że trudno było policzyć, ile razy tak dokładnie. Niestety, nie miała szczęścia w miłości – wszyscy jej mężowie ginęli w niewyjaśnionych okolicznościach krótko po ślubie. Oczywiście zostawiając jej ogromny majątek.
— Taaak — zachichotała Czarna, nie mogąc się powstrzymać. — Wydaje mi się, że powinieneś żałować, że cię to omija, Diable.
— Nic straconego — wtrącił Draco, uśmiechając się drwiąco. Jako jedyny tylko uniósł lekko kąciki ust, zamiast dusić się ze śmiechu. — Za kilka miesięcy będzie powtórka z rozrywki.
Zabini cmoknął z rozdrażnieniem. Zawsze spierali się z Draconem na temat pięknej i morderczej Simone Zabini, której białowłosy szczerze nie znosił z tylko jemu znanych powodów. Brunet często wściekał się, że przyjaciel nie chciał żadnego mu podać, ale dawno temu Draco stwierdził, że tak było lepiej. To, co zmuszało go do trzymania się z daleka od matki najlepszego kumpla, musiało zostać pomiędzy nią a nim samym i wolałby nie wplątywać w to nikogo, a już zwłaszcza Blaise’a, na którym w pewnym sensie mu zależało. Poza tym, to wciąż był dla niego niezbyt przyjemny temat do rozmyślań, nie mówiąc już nic o rozmowie.
— Ja z kolei całe ferie spędziłam na Karaibach. — Pansy w końcu zmieniła temat na ten, który od początku chciała poruszyć. — Nie macie nawet zielonego pojęcia, jak świetnie się tam bawiłam!
— Zapewne — mruknął Draco z miną człowieka prowadzonego na śmierć, bo doskonale wiedział, co zaraz nastąpi.
A nastąpiła długa opowieść o tym, co dziewczyna tam widziała, robiła i kogo spotkała. Wszystko okraszone oczywiście wieloma soczystymi komentarzami, a barwność opisów mogła przyprawić o ból głowy. Właściwie, Draco prawie dostał bólu głowy, nie mówiąc nic o Zabinim, który przycisnął się żałośnie do swojego kąta i wyglądał, jakby miał ochotę zwymiotować. Nott nagle żywo zainteresował się książką Morgenstern, a Crabbe i Goyle jak zwykle popatrzyli bezmyślnie po ścianach, aż w końcu na nowo wbili maślane spojrzenia w Corny, która jako jedyna słuchała historii przyjaciółki z uwagą i zaciekawieniem wypisanym na twarzy, choć Draco mógłby przysiąc, że jednym uchem jej to wpadało, a drugim wypadało. Jej ochy i achy oraz wszystkie komentarze typu: No nie żartuj, serio?, brzmiały nieco nieobecnie. Ale Corny nigdy nie chciała sprawić nikomu przykrości.
— Zbliżamy się już do Hogwartu — zauważył nagle Diabeł z wyraźną ulgą w głosie, przerywając tym samym którąś z kolei opowieść, które płynęły nieustannie z ust Parkinson. — Powinniśmy przebrać się w szkolne szaty.
Corny spojrzała na niego z wdzięcznością i wymamrotała bezgłośne: Dzięki.
Anioł i Czarna jak oparzeni poderwali się ze swoich miejsc i rzucili do swoich bagaży. Rzeczywiście, za oknem zrobiło się już ciemno, a w oddali majaczyły wolno przybliżające się światła. Hogsmeade. W przedziałach i na korytarzach już dawno zapaliły się lampy, czego oni nawet nie zauważyli, pochłonięci słuchaniem Pansy (sztuk jedna), własnymi myślami (sztuk trzy) lub po prostu niemyśleniem (sztuk dwie). W przejściach zaczęło robić się hałaśliwie, uczniowie biegali we wszystkie strony i zapanowała ogólna dezorganizacja, której Draco nie cierpiał. Nie znosił tłumów biegających bez ładu i składu, jakby się paliło. Doprawdy, jakby był ku temu powód. Gdy ekspres zatrzymał się na stacji w wiosce, wylał się z niego tłum uczniów, prosto w mrok nocy. Na peronie było ślisko i mokro od rozdeptanego śniegu, a ścieżka do powozów tonęła w błocie.
Siedmioro szóstorocznych Ślizgonów opuściło pociąg jako jedni z ostatnich i bez wahania skierowało się do najbliższego powozu, ciągniętego jak zawsze przez niewidzialne konie. Nie, nie dla wszystkich były one niewidzialne.
Draco wszedł ostatni i mocno zatrzasnął drzwiczki. W środku było ciemno, cicho i nawet Czarna nagle straciła ochotę do gadania, ale mimo że wszyscy poczuli się nagle bardzo wyczerpani długą podróżą, to jednocześnie byli szczęśliwi. Cisza nie była męcząca, lecz kojąca, pełna oczekiwania i ekscytacji.
Byli w domu.
_______________

[1] Należy się tu komentarz wyjaśniający. Słowa: do Londynu i z powrotem są oczywiście skrótem myślowym. Malfoy Manor leży w Wiltshire, nigdy nie została podana dokładna lokalizacja, ale przypuszczam, że gdzieś w okolicy stolicy tego hrabstwa. Od Londynu dzieli je jeszcze jedno hrabstwo albo nawet i dwa, zatem jest to zbyt daleka trasa, żeby sobie robić piesze wędrówki. Draco poszedł po prostu do najbliższej strefy świstoklikowej, jako że jeszcze nie może używać teleportacji.
[2] cetnar angielski – (ang. cwt; weight - masa, C - sto w rzymskim systemie liczbowym) jednostka masy używana w Anglii, wynosi ok. stu funtów i 50,8 kg (dokładnie 1 centnar = 112 funtów).


poprawione: 13 czerwiec 2013

1 komentarz:

  1. PIĘKNIE ! Trafiłam tu przypadkiem i ani trochę nie żałuję ;) Wczoraj przysiadłam i przeczytałam do chyba 12 rozdziału ;) Na prawdę - masz talent.
    Przy okazji zapraszam na mojego bloga
    http://fantasy-is-my-life.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

Pod rozdziałami proszę zostawiać tylko komentarze na temat treści. Wszystko inne będzie traktowane jako spam, a na spam jest odpowiednia zakładka.