środa, 6 lipca 2011

Rozdział drugi

Kiepski dzień w raju


Jak cudnie jest żyć i powracać do domu!
Lucy Maud Montgomery

Długi, pusty korytarz nie był oświetlony żadną pochodnią. Słabo migocząca świeca w jego dłoni rozjaśniała ciemność tylko na wyciągnięcie ręki. Było cicho, za cicho. Niby tu zawsze tak było, ale teraz ta cisza miała w sobie coś złowieszczego, przez co ciarki przeszły mu po plecach. Ze ścian patrzyły na niego nieprzyjaźnie portrety przodków. Wyniośli, pewni siebie, aroganccy i dumni. A przy tym każdy pełny uroku i przystojny. Wszyscy podobni do siebie – bladzi, białowłosi, o ostrych rysach i srebrzysto-szarych oczach. Z kolei on podobny do nich. Ich ostre, karcące spojrzenia wyrażały niezadowolenie. Z niego. Nie powinno cię tu być, szeptali i kręcili głowami. Wielcy wojownicy, potężni arystokraci, niesamowici politycy i znakomici mówcy, ludzie bez sumienia, dbający tylko o dobro rodu i pieniądze, truciciele, mordercy, łapówkarze, szubrawcy, banici. Oni wszyscy byli czczeni w tym domu, a pamięć o nich staranie pielęgnowano.
Tutaj. W Malfoy Manor.
Schody. To nie były te z hallu. Wchodził nimi prosto do zachodniego skrzydła na drugim piętrze po zeżartym przez mole czerwono-czarnym chodniku. Nie, tu nie można, trzeba zawrócić. Wiedział o tym, pamiętał doskonale, ale mimo to wciąż szedł dalej. Coś go tam ciągnęło.
Wszędzie wisiały obrazy – twarze, bitwy, wojny, zwycięstwa. To już nie byli jego przodkowie. Piękne kochanki ojca i ojca ojca, otruci mężowie praprababki, nieślubne dzieci prapradziadka. Boje staczane przez protoplastów rodu, wielkie i krwawe. Miecze wbijane w mugoli, wycelowane w nich różdżki. Morderstwa i przekręty, zgony w dość niejasnych okolicznościach. To wszystko było tutaj – cała historia rodu, pełna zdrad, trucizn i morderstw. Tutaj, w zachodnim skrzydle na drugim piętrze, ukryte przed niepożądanym wzrokiem osób postronnych. Wielka historia wielkiego rodu i jego wielkich dziedziców oraz ich małe grzeszki. Sprawy, o których nie mówiono głośno, o których nikt nie wiedział, nikt nie podejrzewał, wszystko, co chciano ukryć, zataić. Wszystko odkryte właśnie w tym miejscu. Ale nikt nie zdawał sobie z tego sprawy – tu nie wolno było wchodzić.
Drzwi. Myślał tylko o tych drzwiach. Zamkniętych i niedostępnych dla niego. Wiedział, że były tam – na końcu korytarza. Skryte w mroku i kurzu. Co było za nimi? To wołało go, ciągnęło. Prosiło, krzyczało, płakało, rozkazywało. Czuł to w czasie niejednej nieprzespanej nocy. Ale nie wiedział co to.
— Draco… Draco… — szeptało cicho w jego głowie. — Chodź do mnie, Draco… Pomóż mi… Draco… Draco… Chodź do mnie, Draco… Chodź… Pomóż mi, proszę… Proszę cię… Draco… Draco…
Czasem bał się. Bał się tego głosu. On był w jego głowie, przebijał się ponad wszystko inne. Wołał go, kusił, nęcił, błagał. Draco słyszał go w ciszy i czerni nocy. W swojej własnej sypialni, która znajdowała się dokładnie pod tym zamkniętym pokojem. Ten głos. To było coś niebezpiecznego. Musiało takie być.
Drzwi. To były zwykłe, proste, drewniane drzwi. Nic dziwnego. Mosiężna klamka ani drgnęła pod jego naciskiem. Zapukał. Echo rozniosło się w korytarzu. Z tamtej strony nikt nie odpowiedział. Przyłożył do nich ucho. Zdawało mu się, że słyszał oddech. Zajrzał przez dziurkę od klucza. Po drugiej stronie była ciemność.
Klucz. Musiał znaleźć klucz. Klucz był odpowiedzią. Był pewien, że widział go kiedyś na biurku w bibliotece. On miał go w ręku. Wiele lat temu. Ile? Był może ośmiolatkiem, może właśnie miał jechać do Hogwartu. Nie pamiętał. Wtedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że ten kawałek mosiądzu może stanowić rozwiązanie tej zagadki. Ale przecież wtedy znał już głos, odkrył drzwi. Dlaczego skojarzenie tego klucza nadeszło tak późno? Gdyby wtedy zrozumiał…
 Ale nadal stał w mrocznym korytarzu na drugim piętrze. Pod zamkniętymi drzwiami tego tajemniczego pokoju. Słyszał płacz. Bardziej w swojej głowie niż dochodzący zza drzwi. Znał ten odgłos – przecież słyszał go tak wiele razy. Ten straszliwy, rozdzierający jęk krzywdzonej istoty. Powinien pomóc. Tylko jak? To było okropne – ta bezradność, niemożność uczynienia czegokolwiek. Nienawidził tego uczucia. Musiał działać.
Klucz był odpowiedzią. Musiał go znaleźć.
— Draco… Draco, pomóż mi…

Obudził się nagle, zalany potem. Oddychał ciężko, odnosząc wrażenie, że coś siedziało mu na piersi i próbowało udusić. Cholerne sny.
Rozejrzał się wokoło. Mimo wszechogarniających ciemności wiedział, że był w swoim dormitorium. Był w Hogwarcie. Spore łoże z baldachimem, którego kotar nigdy nie zasuwał, pościel pachnąca nieco inaczej niż we dworze – niby Draconem, ale jednak nie tak do końca, – inna faktura przykrycia, nieco mniejsza odległość od jednego krańca łóżka do drugiego, no i irytujący brak okien. To nie Malfoy Manor, tylko bezpieczny i przyjazny Hogwart. Zamknięty pokój oddalony był o wiele mil.
Nieco uspokojony Draco usiadł na łóżku i przetarł twarz dłońmi. Znów ten sam sen, dręczący go prawie co noc od rozpoczęcia roku szkolnego i kompletnie dla niego nie zrozumiały. To zaczynało go przerażać.
Jęknął i ciężko opadł na poduszkę. Przekręcił głowę na bok. Z drugiej strony dormitorium przyglądały mu się świecące jak u kota oczy. Poważnie zastanowił się, czy należały do Blaise’a czy jednak do Lucyfera, blaise’owego kota. Czy to Diabeł wyrwał go tak nagle z tego piekielnego koszmaru? Możliwe. Gdyby tak łatwo dało się dobudzić Zabiniego, gdy chodziło o ranne wstawanie na zajęcia…
— Wszystko okay — mruknął cicho białowłosy, żeby w razie czego nie obudzić przyjaciela.
— Przecież nic nie mówię — odparł Blaise.
A jednak on. Oczy zgasły.
Draco odetchnął głęboko. Wziął z szafki swój zegarek i różdżkę. Zapalił na jej końcu wątłe światełko. Trzecia piętnaście. Cudnie. Jak zwykle. Dlaczego człowiek zawsze budził się chwilę po trzeciej? Draco odłożył rzeczy na miejsce i pomacał rękoma wokół siebie, szukając przykrycia, ale nie znalazł go. Spadło na podłogę, jeszcze lepiej. Merlinie, jęknął w myślach. Co się ze mną dzieje?
Okrył się po samą szyję i starał zasnąć. Nie mógł. Przed oczami nadal miał widok tych zamkniętych drzwi w Malfoy Manor.
Co kryło się za nimi? Jakie zło? Albo jakie cierpienie? Zawsze zastanawiało go, kto tak bardzo pragnął zamknąć swoją tajemnicę w tamtym pokoju na drugim piętrze. Ojciec? Matka? A może któryś z przodków? Było to możliwe, w końcu te drzwi zawsze były zamknięte. Draco odkrył je mając… zaraz, sześć, siedem lat?
Klucz. Tak, musiał go znaleźć za wszelką cenę. Nawet jeśli zajęłoby mu to następne dziesięć lat życia.

— Malfoy. Malfoy! Panie Malfoy, dziękujemy panu, że zaszczycił nas pan swoją obecnością na lekcji. Byłabym niezmiernie panu wdzięczna, gdyby zechciał pan jednak usiąść do ławki.
Ton wypowiedzi był ostry i nie wróżył nic dobrego.
Draco niespodziewanie ocknął się z własnych myśli, niekoniecznie miłych, w jeszcze mniej przyjemny sposób. Nagle zdał sobie sprawę, że lekcja dawno się już zaczęła, a on stał głupio na środku klasy. Przed nim znajdowała się McGonagall z założonymi rękoma i patrzyła na niego z mordem w oczach. Zamrugał kilkukrotnie i spojrzał z wyczekiwaniem na nauczycielkę. Jej słowa nie bardzo do niego dotarły, ale wysoki głos ściągnął go na ziemię.
— SIADAJ, MALFOY! — wrzasnęła na niego McGonagall, najwyraźniej tracąc panowanie nad sobą, co było do niej niepodobne. — Natychmiast! — dodała już nieco ciszej i spokojniej.
Wszyscy ci uczniowie szóstego roku, którzy mieli zaszczyt znaleźć się akurat w tej klasie i kontynuować naukę transmutacji na poziomie OWTMów, a także nie należeli do fanklubu Dracona Malfoy, zarechotali głośno. Zresztą fanklub Ślizgona też zachichotał, tylko dyskretniej. Draco gwałtownie zbladł, choć wydawało się to niemożliwe z powodu jego naturalnej bladości. Poczuł, że jego malfoyowska duma została dotkliwie urażona i kwiliła cicho w kącie, a w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ponieść za to konsekwencje. Nawet Potter i Weasley siedzieli za daleko. To była pierwsza lekcja transmutacji w tym semestrze i jeszcze zanim zaczęli ćwiczyć zaklęcia, które nigdy mu nie wychodziły, już zdążył się głupio skompromitować na własne życzenie. To było doprawdy żenujące.
Nie mając żadnego wyboru, przez zaciśnięte zęby wycedził cicho przeprosiny i zajął swoje miejsce. Usatysfakcjonowana McGonagall – starszawa już opiekunka Gryffindoru, której siwe włosy ściągnięte w ciasny kok oraz okulary w kanciastych oprawkach przywodziły na myśl stereotypowego belfra – uspokoiła klasę i przeszła do tematu lekcji. McGonagall, jako jedna z niewielu nauczycieli, potrafiła utrzymać na lekcji ciszę bez podnoszenia głosu.
Corny, siedząca jak zawsze w tej samej ławce, przyjrzała się Draconowi podejrzliwie spod na wpół przymkniętych powiek, a jej i tak bardzo blady tego dnia uśmiech prawie zupełnie zgasł. Miała zmartwioną minę.
— Co się z tobą dzieje? — zapytała szeptem, gdy profesor skończyła tłumaczyć i kazała uczniom ćwiczyć zaklęcie przywołujące. Przed dziewczyną pojawiał się już blady zarys wykałaczki, którą mieli wyczarować, mimo że raptem dopiero dwa razy machnęła różdżką. — Od rana jesteś jakiś nieprzytomny.
— Nie wyspałem się i tyle — odwarknął chłopak niezbyt uprzejmie. Jego złość potęgował fakt, że nigdy nie był zbyt dobry z tego przedmiotu, a jego wykałaczka, której notabene jeszcze nie było, okazała się niesamowicie oporna. — A co innego ma być? — dodał, przewracając oczami.
— Nie wiem. — Corny nieznacznie wzruszyła ramionami. Machnęła różdżką, a na ławce zmaterializował się mały patyczek. — Po prostu się o ciebie martwię. Całe noce imprezujesz albo — zniżyła głos do prawie niesłyszalnego — siedzisz w Pokoju Życzeń. A potem w dzień łazisz jak struty i warczysz na wszystkich wokoło, jakby to oni byli temu winni — dodała już normalnie.
— Ależ dziękuje za poinformowanie mnie o moim zachowaniu. Nie wiedziałem nawet, co robie w ciągu dnia…
— Malfoy. Morgenstern. Slytherin traci przez was dziesięć punktów — odezwała się nagle McGonagall nieprzyjemnym tonem tuż przy uchu Dracona. — To jest sala lekcyjna, a nie kawiarnia. Proszę nie rozmawiać, tylko ćwiczyć.
— Ale mnie już się udało, pani profesor — poinformowała ją Corny, pokazując swoją wykałaczkę.
Nauczycielka przyjrzała się krytycznie kawałkowi drewna, a jej wyraz twarzy wskazywał, że jest zawiedziona tym, że po raz kolejny to Ślizgonka przebiła jej wychowankę i na dodatek najlepszą uczennicę na szóstym roku. Kobieta odwróciła się machinalnie w stronę Hermione Granger, która dwa stoliki dalej nadal machała różdżką. Inni podążyli za jej spojrzeniem, a uczniowie z Domu Węża uśmiechnęli się paskudnie do siebie. Draco też nie mógł powstrzymać uśmiechu zadowolenia, że jego przyjaciółka znów dopiekła nadętej Gryfonce.
— Gratulacje, panno Morgenstern — powiedziała sucho McGonagall. — Slytherin właśnie odzyskał utracone przez państwa dziesięć punktów. A skoro już panna skończyła, może pomogłaby panu Malfoyowi, bo jak widać nadal ma małe — nacisk na to słowo, skrzywienie ust i ten niechętny rzut oka w stronę białowłosego były aż nadto wymowne — problemy z opanowaniem transmutacji.
Belferka atakowała Dracona prawie na każdych zajęciach od początku roku, nieustannie wyrażając swoje niezadowolenie na temat jego zdolności – a raczej ich braku – w dziedzinie transmutacji. Draco też wolałby umieć ten przedmiot, ale po prostu mu nie wychodził. Czasem dochodził do wniosku, że jego niewyuczalność była po prostu winą podejścia wykładowcy. Gdy Corny po zajęciach tłumaczyła mu po raz kolejny wszystkie ruchy różdżki i sposób wypowiadania słów, jakoś lepiej to przyswajał i od razu łapał. Najwyraźniej nie chodziło o niego, tylko to McGonagall nie potrafiła go niczego nauczyć.
— Przyznam się, że wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że dostał pan na SUMach powyżej oczekiwań z egzaminu praktycznego, panie Malfoy — kontynuowała nauczycielka, jakby pastwienie się nad nim sprawiało jej przyjemność albo coś w tym stylu. — Zawsze był pan kiepski z mojego przedmiotu i byłam mile zaskoczona, kiedy zobaczyłam pana oceny. Posądziłam pana nawet, że zaczął się pan wreszcie uczyć, panie Malfoy. Ale jak widać, ta chwila słabości już minęła — dodała, po raz kolejny krzywiąc wąskie usta. — Dlatego, jeśli ma pan zamiar kontynuować naukę w tym roku, lepiej żeby trzymał się pan blisko panny Morgenstern. Jak sądzę, jest ona zawsze skora do pomocy.
Po zakończeniu swojego wywodu, McGonagall jednym zdaniem przywołała do porządku uczniów przysłuchujących z wielką uwagą i niemałym zadowoleniem, a potem odeszła w stronę katedry. Sprawiała wrażenie bardzo usatysfakcjonowanej, że po raz kolejny mogła sobie na kogoś popsioczyć. Od początku wojny większość z nauczycieli łaziła jak struta i tylko czekała, żeby któryś z uczniów popełnił błąd i było można się na niego powydzierać
— Oczywiście, pani profesor — powiedziała cicho Corny w oddalające się plecy belferki. Gdy nauczycielka nie mogła już jej usłyszeć, szepnęła jeszcze do Dracona:
 — Zadowolony?
W jej głosie nie było jednak urazy.

Wielka sala służyła uczniom za jadalnię, salę balową oraz miejsce, w którym przemawiał dyrektor. Trafiało się do niej zaraz z głównego wejścia, po pokonaniu kilku niewielkich schodków i krótkiego holu. Wprawdzie nie powalała przepychem ani pięknością, lecz jej ogrom trochę przytłaczał osoby cierpiące na lęk przestrzeni. Wielka sala na pewno była imponującym pomieszczeniem – o witrażowych oknach umieszczonych wysoko pod sklepieniem oraz magicznym suficie. Stały tu cztery długie stoły domów; Slytherinu, Gryffindoru, Ravenclawu i Hufflepuffu, pokryte odpowiednio obrusami w kolorach: zielonym, czerwonym, niebieskim i żółtym, a także dużo krótszy stół grona pedagogicznego na podium na końcu pomieszczenia naprzeciw drzwi wejściowych.
W czasie przerwy obiadowej w wielkiej sali zawsze panował nieznośny gwar. W szczególności dla Dracona, który akurat nie miał nastroju. Czuł jeszcze skutki sobotniej imprezy i nieprzespanej nocy, dlatego stał się jeszcze bardziej złośliwy i nieprzyjemny niż zwykle. Mimo że mogłoby wydawać się to niemożliwe dla kogoś, kto choć trochę znał go jedynie z widzenia, tego dnia poziom agresji i zlodowacenia Dracona Malfoya podwoił się. Chłopak warknął na biegającego za jego plecami pierwszoroczniaka (jako prefekt domu miał niezbite prawo to uczynić), który wyglądał, jakby miał dostać zawału. Dzieciak natychmiast usiadł między swoim rocznikiem i nie pojawił się już do końca posiłku.
— Diabeł wspomniał, że McGonagall znowu ostro się na was wydarła na lekcji — zaczęła bez ogródek Czarna, rzucając swoją torbę między pusty talerz a miskę z pasztecikami i opadając ciężko na ławkę. Obok niej usiadł Nott. — O co tym razem?
Corny wzruszyła ramionami. Wciąż była zmartwiona i uśmiechała się bardzo blado w odpowiedzi na każde niewygodne pytanie. Była również zmęczona, bo gdy Draco zawalał noce, to ona też – pilnując go lub martwiąc się o niego we własnej sypialni. Anioł stróż się znalazł, pomyślał białowłosy z niechęcią. Uważał, że był już za stary na niańkę, ale Corny nie dało się nic przetłumaczyć. Jak sobie coś wbiła do głowy, to amen.
Nie uzyskawszy odpowiedzi od Morgenstern, Pansy spojrzała na Dracona, ale ten nie raczył zareagować, całkowicie pochłonięty własnymi sprawami i ponurymi rozmyślaniami. Dolatywały do niego tylko urwane zdania i strzępki rozmów, na które nie zwracał uwagi. Dziewczyna przeniosła więc wzrok na Zabiniego, który z kolei nawet na nią nie patrzył. Nie od dziś było wiadomo, że Diabeł nie szczególnie przepadał za Czarną i zdawało się, że vice versa, choć Parkinson była gotowa poświęcić się, byleby tylko uzyskać odpowiedź.
— Ludzie, co z wami? — zirytowała się dziewczyna. — Zapomnieliście nagle, jak się mówi? Do tego trzeba otworzyć usta.
— Twoje się nigdy nie zamykają, więc wyrabiasz naszą normę — sarknął Blaise.
Corny zakasłała, najwyraźniej próbując ukryć śmiech, a potem jak najszybciej wsadziła do ust kawałek tostu z dżemem. Pansy prychnęła i ostentacyjne odwróciła się bokiem do Zabiniego. Brunet nie wyglądał na przejętego.
Draco mimowolnie spojrzał na stojący na podium stół ciała pedagogicznego, który od kilku miesięcy przyciągał jego wzrok. Siwobrody dyrektor przyglądał się chłopakowi uważnie swoimi niebieskimi oczami nad okularami połówkami. Wiele osób twierdziło, że oczy te miały siłę rentgena (czymkolwiek był ów rentgen) – przewiercały cię na wylot i miałeś wrażenie, że dyrektor wiedział o tobie wszystko. Ale Draco myślał, że to chyba nie było dokładnie tak. Stary Dumble po prostu znał się na ludziach, żył w końcu tyle lat. Albo nie, inaczej – myślał, że znał się na ludziach i ta jego pewność siebie każdego zbijała z tropu. Ale tak naprawdę Dumbledore, tak jak każdy inny człowiek, równie często popełniał błędy. Zbyt często jak na taką mądrą głowę. Czasem Draco chciał wykrzyczeć mu w twarz, że niektóre pomyłki drogo kosztowały, że pomyłki wielkich ludzi drogo kosztowały…
— Draco, budzimy się. Zaraz masz obronę. — Corny pomachała mu dłonią przed twarzą, wyrywając z rozmyślań. — Jak się spóźnisz, profesor cię zabije.
— Jeny, wyluzuj, dziewczyno — wtrącił na to Theo, mocno przeciągając sylaby i przewracając oczami. — Nie zabije. Przecież Draco od zawsze jest jego ulubieńcem, no nie? A tak poza tym, stary nie odejmuje punktów Ślizgonom. Jesteśmy całkiem bezpieczni. — Wyszczerzył się w uśmiechu.
— Żebyś się nie przeliczył, Theo — mruknęła dziewczyna.
Wielka sala opustoszała, pozostało w niej tylko kilkoro maruderów, którzy w pośpiechu kończyli posiłek. Przy stole grona pedagogicznego też zrobiły się luki – zniknął Dumbledore i Hagrid, Sinistra, McGonagall, pani Pomfrey i pani Pince. No i Snape, który zawsze wychodził z posiłków jako pierwszy, jakby jak najszybciej chciał znaleźć się daleko od całego świata. Snape nie był najbardziej towarzyskim człowiekiem na świecie. Stary Slughorn, nowy nauczyciel eliksirów, objadał się za ich wszystkich razem wziętych, napełniając swój potężny brzuch, a nieco szurnięta Trelawney w okularach, które niesamowicie powiększały jej oczy, nie pozostawała daleko w tyle. Nie wyglądało to zbyt estetyczne, co też zapewne pomyślał mały profesor Flitwick od zaklęć, który przez dłuższą chwilę patrzył na tę dwójkę z niesmakiem, po czym odłożył widelec i zniknął za stołem. Za moment trzasnęły boczne drzwi za podium. Flitwick nie przekraczał metra pięćdziesiąt.
Draco otrząsnął się z otępienia. Nagle zdał sobie sprawę, że od pewnego czasu gapił się w miejsce, w którym dawno nie było już Dumbledore’a. Piątka Ślizgonów jednocześnie wstała od stołu. Za progiem pomieszczenia rozdzielili się. Corny jako jedyna z nich nie chodziła na obronę. I tak była beznadziejna w ataku, więc zaraz na początku roku stwierdziła, że skoro przez pięć poprzednich lat lekcje opcm nic jej nie dały, to i teraz nie pomogą. Dlatego bez żalu odpuściła sobie obronę na rzecz innych, bardziej przydatnych – według niej – przedmiotów.
Nott i Parkinson poszli razem przodem. Dziewczyna zawsze chodziła szybko, zwłaszcza gdy coś mówiła, a w tej chwili nawijała do Anioła o czymś, co ją szalenie interesowało, a jego niekoniecznie. Przy Diable natomiast Draconowi bardzo łatwo było się wyłączyć – niesprowokowany, brunet zwykle nic nie mówił, o nic nie pytał i nie wymagał, aby prowadzić z nim luźną rozmowę na tematy, jak to robili ludzie, którzy czuli się niepewnie. To była jedna z cech, za które Draco go lubił.
Problem stanowiły jednak osoby, które również chodziły na te same zajęcia.
Przed klasą opcm było cicho. Odkąd zmienił się nauczyciel, także uczniowie zmienili swoje podejście do tego przedmiotu. Dosłownie podejście i wejście do sali, które wyglądało trochę jak marsz skazańców na szafot. Do OWTMowej klasy w tym roku dostało się całkiem sporo osób, ku zgrozie i ogromnym niezrozumieniu nowego profesora. Draco myślał, że nauczyciel powinien jednak się cieszyć – im ich więcej, tym więcej umysłów do dręczenia.
Niedaleko drzwi sali stała jak zwykle nierozdzielna Wielka Trójca z zacnego domu Gryffindora – Potter, Weasley i Granger rozmawiali ze sobą przyciszonymi głosami, zapewne o kolejnym wielkim planie ratowania świata.
To był on – Harry Potter. Chłopiec, Który Przeżył, Zbawiciel, Złoty Chłopiec, ten, który już raz pokonał Czarnego Pana (co z tego, że całkiem niechcący) i miał to zrobić po raz kolejny – innymi słowy największe chluba Dumbledore’a i największe przekleństwo Dracona. Odkąd tylko się poznali. Ślizgon naprawdę nic do niego nie miał, ale ta czarna rozczochrana głowa na chudej szyi, patykowate ciało niezbyt olbrzymiego wzrostu i okrągłe okulary – to właśnie pokonywało Dracona Malfoya na każdym kroku. Do spółki z dwoma innymi, acz równie irytującymi Gryfonami, do których należała panna Ja-To-Wszystko-Wiem Granger albo inaczej Hermione Granger o pełnym wyższości głosie, z ciemnym, poplątanym sianem na głowie (tak naprawdę to Draco nigdy nie widział siana i był zmuszony wierzyć Czarnej na słowo) i niegdyś z zbyt długimi przednimi zębami, których pozbyła się na czwartym roku dzięki – notabene! – Draconowi. Nigdy więcej używania na niej zaklęć, skoro obracało się to przeciwko niemu. No i był jeszcze pewien Wiewiór, Ron Weasley, który drażnił Ślizgonów nawet bardziej od pozostałej dwójki. Weasley był zbytnio hałaśliwy, a Malfoyowie nie lubili ludzi robiących wokół siebie dużo szumu o nic. Zresztą, cała ta rodzina była identyczna – biedna, ruda, piegowata i w wytartych ciuchach po starszym rodzeństwie, a na dodatek – rodzina zdrajców krwi. Draco absolutnie nic nie miał do zdrajców krwi, jeśli nie byli Weasleyami.
Ale młody Malfoy musiał przyznać, że bliźniacy George i Fred oraz jedyna dziewczyna w tym stadzie, panna Ginevra Weasley, jakoś wyłamywali się z tego schematu. Trochę. Oni byli nawet do zniesienia.
— Czy tylko we mnie tak się gotuje, gdy na nich patrzę? — wycedził Draco przez zęby, delikatnie skinąwszy głową w kierunku tria z Gryffindoru.
Blaise spojrzał w tamtą stronę i wywrócił oczami.
— Przesadzasz, Smoku.
Ale białowłosy wcale nie uważał, że przesadzał. Tak naprawdę Draco Malfoy dawno już wyrósł z przesady i pozerstwa, a to, co mu zostało, było tylko nędznym ułamkiem tego, co było przedtem. Oczywiście, nikt tego nie zauważył. No bo po co w ogóle zaplątać sobie głowę zmianami zachodzącymi w jakimś wrednym i przez nikogo nie lubianym Ślizgonie? Co to kogo obchodzi?
Zabrzmiał dzwonek na lekcję. Natychmiast pojawił się nowy profesor obrony, a dotychczasowy nauczyciel eliksirów i wpuścił zgromadzonych do sali.
Profesor Snape pracował w Hogwarcie szesnasty rok, a przedtem spędził tu siedem długich lat jako uczeń. Podobno znał zamek jak własną kieszeń, a codzienne wycieranie butami i zamiatanie szatą posadzki tych samych korytarzy nauczyło go poruszać się niczym drapieżne zwierzę przyczajone na ofiarę. Złośliwi dodaliby, że raczej jak nietoperz. Po latach zyskał przydomek Naczelnego Postrachu Hogwartu lub, jak kto wolał, Starego Nietoperza, nie bez przyczyny. Wbrew pozorom, nie był wcale taki stary, miał ledwie trzydzieści siedem lat, ale wyglądał starzej. Może wina leżała w jego niezbyt wielkiej urodzie, a może w paskudnym charakterze? Bo zwykł pojawiać się przed człowiekiem znikąd z tymi swoimi zimnymi oczami, które przypominały dwa tunele, z czarnymi jak smoła, tłustymi włosami i ziemistą skórą, a czarne, obszerne szaty czarodziejów trzepotały i powiewały za nim, upodabniając go do – nie oszukujmy się – przerośniętego nietoperza. Nie było tajemnicą, że od wielu lat Snape darzył szczególną antypatią albo wręcz szczerą nienawiścią cały zacny i szlachetny dom Godryka Gryffindora, jednak tylko niektórzy przewidywali dlaczego. Wychowankowie go uwielbiali, reszta uczniów nienawidziła i życzyła, żeby zdechł w męczarniach, a on egzystował sobie spokojnie w Hogwarcie, gnębiąc kogo się dało. Mówiono w kuluarach, że dyrektor ręczył głową za jego uczciwość, ale niektórzy nie daliby za niego złamanego knuta.
— Siadać. — Mistrz Eliksirów warknął na klasę tonem nie znoszącym sprzeciwu i bez dodania głupiego dzień dobry. — Otwierać podręczniki na stronie dwieście sześćdziesiątej drugiej i czytać. — Podszedł do katedry i usiadłszy na krześle, zatonął we własnych sprawach, nawet nie sprawdzając listy, co było do niego niepodobne.
W bardziej ponurej niż w ciągu poprzednich lat sali opcm rozległ się szmer przewracanych kartek, ale nie słychać było jęków i narzekań, tak zwykłych przy czytaniu na lekcji nudnego – wszystkie takie były – podręcznika. W klasie obrony nie było szeptanych rozmów, chichotów ani rzucania karteczek z liścikami. Snape potrafił utrzymać ciszę samym swoim wyglądem seryjnego mordercy i mrożącym krew w żyłach spojrzeniem. Może również po części bardzo mrocznym wystrojem sali, w której panował złowieszczy półmrok z okien powodu szczelnie zasłoniętych czarnym materiałem, na ścianach wisiały wcale ładne obrazki ludzi wrzeszczących w agonii, torturowanych czy pod wpływem wielu różnych, bardzo paskudnych czarnomagicznych klątw. Mistrz Eliksirów kochał grozę, to było wiadome nie od dziś. Niezwykle rzadko podnosił głos, a gdy już to robił… No cóż, Draco wolałby wtedy nie stać w pobliżu, skoro chciał dożyć późnej starości.
— Coś profesor dziś nie w humorze — szepnął aż nazbyt wesoło Anioł, wprost do ucha znudzonej Pansy. Draco i Blaise też to usłyszeli, jako że siedzieli przed nimi.
— Ciii, Anioł. Nie kuś, nie kuś… — zaszeleściła dziewczyna, zakrywając twarz gęstymi włosami.
— Anioł ma rację — wtrącił na to Diabeł, ledwie otwierając usta. Było to nieco dziwne, bo zwykle nie brał udziału w takich rozmowach. — To podejrzane.
— Noo… Nawet u niego — stwierdził Theo, jednocześnie przewracając stronę. — Wygląda na to, że trzeba będzie coś z tym zrobić.
Draco opierał czoło na ręce podpartej z kolei łokciem na ławce, aby zasłonić twarz, a także częściowo pozostałą trójkę. Skrzywił się z powątpiewaniem, słysząc słowa Notta. Wbrew sobie włączył się do rozmowy.
— A co niby masz zamiar z tym zrobić? — wysyczał drwiąco.
Anioł znów zaszeleścił książką.
— Jeszcze nie wiem, ale na pewno coś wymyślę. Przecież nie możemy zostawić naszego ukochanego — położył akcent na to słowo — profesora z jakąś zgryzotą, nie?
Draco prychnął.
— Odpuść sobie, Anioł. Nie nasz problem.
— Smoku ma rację — wtrącił Diabeł tak samo jak poprzednio.
— Myślałem, że to ja mam rację — z cichym sykiem oburzył się Anioł i tym samym zakończył dyskusję.
Nikt w pogrążonej w lekturze i wypełnionej po brzegi duszącą ciszą klasie nie zwrócił uwagi na tę krótką, lecz bardzo ożywioną wymianę zdań. Profesor Snape siedział niewzruszenie za katedrą, wpatrując się w jakiś punkt w okolicach drzwi wejściowych. Uczniowie starali się oddychać jak najciszej.
Jak poprawić humor profesorowi Snape? Nie do wykonania. Czy istniała w ogóle taka możliwość?
Po wielu latach nauki Draco szczerze w to wątpił.

Pokój wspólny Slytherinu był długim, choć niskim… hm, lochem. Znajdował się bezpośrednio pod hogwarckim jeziorem, którego mętne, zielone wody widoczne były przez szklany sufit. Zdarzało się, że kilka promieni słonecznych docierało do pomieszczenia przez wodę i szkło, ale nie miały one szans go rozświetlić. Źródłem światła był tutaj obszerny kominek oraz kilka lamp dających zielonkawą poświatę, przez co nieustannie panował tu półmrok. Meble w pokoju wspólnym były bogato rzeźbione, ale także twarde i kanciaste, trochę jak charaktery korzystających z nich osób. Panował tu sztywny porządek, jak zapewne określiliby to Gryfoni, słynący z bałaganiarstwa, porządek i spokój bijący nawet od pustych ścian, jakby nigdy nikt tutaj nie hałasował, nie śmiał się głośno, nie płakał ani nie krzyczał. Nawet dywan leżał idealnie prosto, dokładnie na środku pomieszczenia, jak gdyby każdy kto tylko przezeń przechodził, poprawiał go z pedantyczną precyzją. Mówiło się, że Ślizgoni byli pedantami i bardzo cenili sobie ciszę.
Cisza była bardzo ważnym elementem współżycia w Domu Węża. Nie czyń drugiemu, co tobie nie miłe i siedź cicho, jeśli lubisz swoje życie, często mawiali wychowankowie Slytherinu, a za jakiekolwiek zakłócanie porządku można było nieźle oberwać od starszych uczniów. Każdy Dom rządził się swoimi prawami, a u Ślizgonów były one szczególnie restrykcyjne i ściśle pilnowane. W końcu ktoś w tym zamku musiał być normalny.
Anioł huknął swoją torbą o stolik i opadł na fotel. Wszyscy, którzy byli obecni w pomieszczeniu, natychmiast spojrzeli na niego – z ciekawością, naganą lub po prostu dlatego że inni patrzyli. Draco uniósł wzrok znad Tysiąca magicznych ziół i grzybów, ale natychmiast wrócił do książki, nie widząc nic nadzwyczajnego w osobie Notta. Kretyn jak kretyn.
Próbował się skupić na czytanym tekście i oderwać swoje myśli od Pokoju Życzeń. Wbrew zapewnieniom, które dał ojcu, nie był wcale taki pewny, że mu się uda. Od początku roku niewiele posunął się do przodu. Do tego ktoś bruździł mu na każdym kroku. Ktoś, kto otrzymał taką samą misję jak on, ale miał jeszcze mniej pojęcia, jak ją wykonać. Choć Draco miał oczy i uszy, a szczególnie umysł, szeroko otwarte, nie odnalazł jeszcze tego kogoś. Gdyby mu się udało, dałby człowiekowi do wiwatu. Tamten odstawiał jakieś cyrki, ale to on, Draco Malfoy, weźmie za to odpowiedzialność. Był przekonany, że pewne osoby – nie, wcale nie miał na myśli Pottera – obwiniały jego właśnie za wypadek Katie Bell z Gryffindoru. Niech tylko dorwie tego kogoś, to będzie on błagać o szybką śmierć…
— Jaaa… Musieli nam tyle nawalić? — jęknął rozdzierająco Anioł. — To dopiero pierwszy tydzień po świętach, a ja już mam zaległości.
Zrzucił torbę na ziemię, a na jej miejscu umieścił swoje nogi. Rozparł się wygodnie na fotelu i przymknął oczy. Czarna skrzywiła się, patrząc w podeszwy butów chłopaka i natychmiast zepchnęła je na ziemię. Jak zwykle milczący Diabeł zapobiegawczo usunął swój esej z eliksirów miejsca rażenia kolorowych tenisówek Notta, gdy te zatoczyły tęczowy łuk, zanim spadły na ziemię. Wszyscy zachodzili w głowę, gdzie Theo znalazł takie buty i do czego one miały pasować. Bo na pewno nie do szaty szkolnej. Draco jakiś czas temu wysunął dość odważną tezę, że Anioł nabył je w mugolskim sklepie, a bezpośrednio zainteresowany ani nie potwierdzał, ani nie zaprzeczał. Kogo zresztą obchodziły kolorowe buty Notta?
— To nie gadaj tyle, tylko odrabiaj — stwierdziła brutalnie Czarna, wyjątkowo zawzięcie jak na nią skrobiąc wypracowanie na runy. Pansy miała uczulenie na naukę i było to odrobinę podejrzane. — Nikt tego za ciebie nie zrobi.
Chłopak spojrzał na Zabiniego, szukając pomocy, ale jej nie znalazł. Blaise wolał nie włączać się do dyskusji – obecnie bardziej interesował go esej na eliksiry i miał jeszcze poćwiczyć zaklęcie przywoływania na transmutację, dlatego nawet nie spojrzał na chłopaka. Opuszczony przez wszystkich Anioł westchnął żałośnie i z cierpiętniczą miną wyjął ze swojej torby szkolnej pergamin, atrament, pióro oraz podręcznik do opcm, a potem raz po raz wydając z siebie bolesne jęki, zaczął wolno skrobać po pergaminie. Draco znów zerknął na niego znad książki, powstrzymując się od warknięcia. Spokojnie, Malfoy, mruknął do siebie w myślach. Tylko spokój nas uratuje. Jestem lotosem na spokojnej tafli jeziora…
— Anioł, czy możesz oddychać ciszej? — wycedził przez zaciśnięte żeby.
Zapytany oburzył się, że śmiano zwrócić mu uwagę. Już otwierał usta, żeby udzielić odpowiedzi – zapewne odgryźć się, z czego niechybnie wynikłaby kłótnia – ale uprzedziła go Corny.
— Theo, błagam cię. Nikt cię nie nauczył, że nie drażni się śpiącego smoka? — pouczyła go. — A już na pewno nie drażni się podenerwowanego smoka.
Anioł wywrócił oczami.
— Fakt. Pardon, zapomniałem — mruknął.
Draco prychnął z niesmakiem, ale nie dodał. Nott ucichł, choć miał rozżaloną minę, jakby go niesłusznie ukarano. Nie lubił, gdy ktoś go ignorował lub, co gorsza, ignorował jego cierpienie, które zwykł eksponować. A właśnie teraz, nie dość, że został zignorowany, to jeszcze na niego nawarczano… Nie trzeba było czytania w myślach, żeby wiedzieć, co siedzi w głowie młodego Notta, zwłaszcza że zwykł to pokazywać na twarzy. Szybko jednak wrócił mu humor i nawet zaczął nucić sobie pod nosem, tym samym doprowadzając pozostałych do szału. Już po chwili wszczął głośną dyskusję (czytaj: kłótnię) z Czarną, która nie chciała pokazać mu swojej pracy na obronę, aby mógł ją przejrzeć i nieco odpisać.
— Jesteś strasznie blady, Draco — stwierdziła Corny, siedząca na kanapie obok młodego Malfoya z kolejną mugolską książką na kolanach, nie zwracając uwagi na kłótnię Anioła i Czarnej. — Dobrze się czujesz?
— Oczywiście. Nie musisz mnie niańczyć — odparł chłopak, trochę ostrzej niż zamierzał. Wbił wzrok w podręcznik.
Dziewczyna wcale się nie przyjęła jego tonem.
— Nie niańczę cię. Po prostu się martwię. Draco — z naciskiem wymówiła jego imię, wymuszając tym samym, żeby w końcu na nią spojrzał — dwie noce z rzędu nie spałeś. Może powinieneś iść do dormitorium i odpocząć.
— Wiem, co mam robić. Ale dziękuję za radę.
Gdybyś była mną, wiedziałabyś, że to nie takie proste, pomyślał ze złością, zaciskając usta, żeby nie zacząć krzyczeć. To wydawało się takie proste – pójść do dormitorium i odpocząć. Jasssne. Draco już widział te wszystkie sny, które czekały go tej nocy. Mógł robić zakłady, co miało być tym razem. Drzwi? Pokój Życzeń? A może Czarny Pan?
— Nic mi nie jest — wycedził nieuprzejmie.
Odwrócił się od niej i wbił wzrok w książkę, czując na sobie jej zmartwione spojrzenie. W końcu westchnęła.
— Czasem po prostu się zastanawiam, po co zdzieram sobie gardło, skoro ty i tak zrobisz jak ci się podoba — rzuciła ze zrezygnowaniem i podniosła się z miejsca. — Naprawdę, Draco, raz na jakiś czas mógłbyś przez zwykłą grzeczność zastosować się do moich rad, żeby sprawić mi przyjemność. Nam obojgu wyszłoby to na dobre.
Dracona nieco zdziwił ton jej wypowiedzi i spojrzał na nią zaciekawiony, jak zbierała swoje rzeczy i pakowala do torby. Corny nie unosiła się, ale też nie była jak zawsze spokojna, raczej lekko zirytowana. Ale przecież Morgenstern nigdy się nie irytowała. Zawsze była taka spokojna i uśmiechnięta, nieustannie gotowa pomóc, pocieszyć, podnieść na duchu, poradzić…
Ostatnio chłopakowi udało zmienić się jej charakter. Niestety, nie w tę dobrą stronę. Bo przecież ona zawsze była dobra.
— W każdym razie, dobranoc wszystkim — dodała na odchodne.
Słysząc ten pełen wyrzutu i zmęczenia głos, Draco poczuł się jeszcze gorzej niż zwykle. Nawet nie wiedział, że to możliwe. Corny trudno było wyprowadzić z równowagi, ale bardzo łatwo zranić czy zasmucić. I za każdym razem, gdy mu się to udało, czuł się paskudnie. A jednak nie potrafił tego zmienić. Wiedział, że to przez to, że ostatnio stał się bardziej rozdrażniony i warczał na ludzi bez większego powodu albo wyłączał się nagle i niespodziewanie, stając się obiektem śmiechów. Corny była empatą – przeżywała wszystko równie mocno co on, a że duma arystokraty nie pozwalała mu znosić szyderstw innych, Draco stawał się jeszcze bardziej wściekły na cały świat. To było błędne koło.
Co się ze mną dzieje?, zapytał sam siebie. Ostatnio dręczyło go to równie mocno, co ten cholerny pokój na drugim piętrze Malfoy Manor. Ale zdawało mu się, że znał odpowiedź na to pytanie. Akurat na to jedno. Oczywiście, że tak. Corny nazywała to bombą zegarową z opóźnionym zapłonem, cokolwiek to znaczyło. Draco zbierał w sobie emocje, złość i poczucie winy, aby potem wybuchnąć w nieoczekiwanym momencie.
Okazało się, że ten moment właśnie nadchodził.
— Dobra, ja też idę. Padam z nóg — mruknął, wstając z kanapy. — Dobranoc.
Odpowiedziały mu trzy zduszone głosy, zajęte swoimi sprawami. Tylko Diabeł podniósł głowę, żeby na niego spojrzeć. A potem natychmiast wrócił do swoich spraw. W tym towarzystwie nie wsadzano nosa w cudze. Przynajmniej nie oficjalnie, bo tak naprawdę każdego bardziej obchodziło życie innych, niż swoje własne problemy. Slytherin był najbardziej plotkarskim Domem.
Ukryty w swoim dormitorium, w zupełnej ciszy i samotności, Draco bił się w piersi i wściekał na siebie, czując gorzki smak swojego zwycięstwa i jednoczesnej porażki. Z Corny się nie wygrywało. Nie można było wygrać z kimś, kto nawet jak nie miał racji, wyzwalał w tobie poczucie winy. Zresztą, przez większość czasu ona po prostu miała rację. Taka już była. Do tego taka delikatna i wrażliwa na krzywdę innych, opiekunka całego świata.
Delikatna… Pamiętał, jak kiedyś mu przywaliła. To było bardzo dawno temu, tak dawno temu. Ile mieli wtedy lat? Siedem? Może osiem. Teraz już nie wiedział, co jej wtedy zrobił, że mu przyłożyła. Nie pamiętał dokładnie. Chyba ją obraził albo nie chciał jej czegoś pokazać… A nie! Zabrał jej ten okrągły, kolorowy przedmiot, którym tak często się bawiła. Piłkę. Corny lubiła grać w piłkę. I miała mocny prawy sierpowy jak na dziewczynę. Wybiła mu dwa przednie zęby i nabiła zgrabnego siniaka pod okiem. Całe szczęście, te zęby były mleczne. Ale gdy go matka później zobaczyła, miało nie dostała zawału ma jego widok. Musieli ją z Blaise’em bardzo długo przekonywać, że Draco po prostu się przewrócił i uderzył o murek. Do tej pory białowłosemu wydawało się, że matka nie do końca im wtedy uwierzyła, ale dla własnego dobra wolała nie znać prawdy. Narcyza Malfoy była… no cóż, dziwną kobietą. Nawet w oczach własnego syna.
Tyle że te zęby wybiła mu dawna Corny. Ośmioletnia, głośna i waleczna. Ta obecna miała szesnaście lat i wcale nie przypominała tej małej wojowniczki, którą poznał wiele lat temu. Była… delikatna. No i nie umiała walczyć. Przynajmniej tak się wydawało. A wygrać z kimś, kto nie umiał się bić to wcale nie zaszczyt. To po prostu w stylu arystokratów – zniszczyć słabszego i się tym szczycić. Tak zrobiłby dawny Draco Malfoy i użyłby do tego Crabbe’a i Goyle’a. Ale ten nowy Draco tak nie robił. Był szlachetny? Raczej jeszcze bardziej pewny siebie. On szukał kogoś równie dobrego co on. Dlatego nie walczył z Corny. Bo ona już nie umiała.
Przeproszę ją jutro i będzie po problemie, stwierdził, kładąc się do łóżka.
Ze zdziwieniem zauważył, że gryzło go sumienie. To dziwne, gdy okazywało się, że jednak je miał. Czyli miał też serce? Och, dziwne odkrycie. Już w pierwszym tygodniu po świętach Draco odnalazł dawno zaginione elementy swojej anatomii i psychiki. Corny powinna być z niego dumna. I może nawet by była, gdyby nie czuła się przez niego urażona. Chłopak westchnął, wchodząc pod przykrycie. Zamiast cieszyć się, że w końcu wrócił do Hogwartu, był zmęczony, wyczerpany fizycznie i psychicznie. Corny jak zwykle miała rację – potrzebował snu. Zawsze miała rację.

poprawione: 14 czerwca 2013

1 komentarz:

  1. Świetne :) przeczytałam poprzednie rozdziały - wiem że był zaledwie jeden i prolog ale to wystarczyło żebym się w tym opku zakochała :)

    OdpowiedzUsuń

Pod rozdziałami proszę zostawiać tylko komentarze na temat treści. Wszystko inne będzie traktowane jako spam, a na spam jest odpowiednia zakładka.