Kiepski dzień w raju
Jak cudnie
jest żyć i powracać do domu!
Lucy Maud
Montgomery
Długi, pusty korytarz nie był oświetlony żadną pochodnią. Słabo migocząca
świeca w jego dłoni rozjaśniała ciemność tylko na wyciągnięcie ręki. Było cicho,
za cicho. Niby tu zawsze tak było, ale teraz ta cisza miała w sobie coś
złowieszczego, przez co ciarki przeszły mu po plecach. Ze ścian patrzyły na
niego nieprzyjaźnie portrety przodków. Wyniośli, pewni siebie, aroganccy i
dumni. A przy tym każdy pełny uroku i przystojny. Wszyscy podobni do siebie –
bladzi, białowłosi, o ostrych rysach i srebrzysto-szarych oczach. Z kolei on
podobny do nich. Ich ostre, karcące spojrzenia wyrażały niezadowolenie. Z
niego. Nie powinno cię tu być, szeptali i kręcili głowami. Wielcy wojownicy,
potężni arystokraci, niesamowici politycy i znakomici mówcy, ludzie bez
sumienia, dbający tylko o dobro rodu i pieniądze, truciciele, mordercy,
łapówkarze, szubrawcy, banici. Oni wszyscy byli czczeni w tym domu, a pamięć o
nich staranie pielęgnowano.
Tutaj. W Malfoy Manor.
Schody. To nie były te z hallu. Wchodził nimi prosto do zachodniego
skrzydła na drugim piętrze po zeżartym przez mole czerwono-czarnym chodniku. Nie,
tu nie można, trzeba zawrócić. Wiedział o tym, pamiętał doskonale, ale mimo to wciąż
szedł dalej. Coś go tam ciągnęło.
Wszędzie wisiały obrazy – twarze, bitwy, wojny, zwycięstwa. To już nie
byli jego przodkowie. Piękne kochanki ojca i ojca ojca, otruci mężowie
praprababki, nieślubne dzieci prapradziadka. Boje staczane przez protoplastów
rodu, wielkie i krwawe. Miecze wbijane w mugoli, wycelowane w nich różdżki.
Morderstwa i przekręty, zgony w dość niejasnych okolicznościach. To wszystko
było tutaj – cała historia rodu, pełna zdrad, trucizn i morderstw. Tutaj, w
zachodnim skrzydle na drugim piętrze, ukryte przed niepożądanym wzrokiem osób
postronnych. Wielka historia wielkiego rodu i jego wielkich dziedziców oraz ich
małe grzeszki. Sprawy, o których nie mówiono głośno, o których nikt nie
wiedział, nikt nie podejrzewał, wszystko, co chciano ukryć, zataić. Wszystko
odkryte właśnie w tym miejscu. Ale nikt nie zdawał sobie z tego sprawy – tu nie
wolno było wchodzić.
Drzwi. Myślał tylko o tych drzwiach. Zamkniętych i niedostępnych dla
niego. Wiedział, że były tam – na końcu korytarza. Skryte w mroku i kurzu. Co
było za nimi? To wołało go, ciągnęło. Prosiło, krzyczało, płakało, rozkazywało.
Czuł to w czasie niejednej nieprzespanej nocy. Ale nie wiedział co to.
— Draco… Draco… — szeptało cicho w jego głowie. — Chodź do mnie, Draco…
Pomóż mi… Draco… Draco… Chodź do mnie, Draco… Chodź… Pomóż mi, proszę… Proszę
cię… Draco… Draco…
Czasem bał się. Bał się tego głosu. On był w jego głowie, przebijał się
ponad wszystko inne. Wołał go, kusił, nęcił, błagał. Draco słyszał go w ciszy i
czerni nocy. W swojej własnej sypialni, która znajdowała się dokładnie pod tym
zamkniętym pokojem. Ten głos. To było coś niebezpiecznego. Musiało takie być.
Drzwi. To były zwykłe, proste, drewniane drzwi. Nic dziwnego. Mosiężna
klamka ani drgnęła pod jego naciskiem. Zapukał. Echo rozniosło się w korytarzu.
Z tamtej strony nikt nie odpowiedział. Przyłożył do nich ucho. Zdawało mu się,
że słyszał oddech. Zajrzał przez dziurkę od klucza. Po drugiej stronie była ciemność.
Klucz. Musiał znaleźć klucz. Klucz był odpowiedzią. Był pewien, że widział
go kiedyś na biurku w bibliotece. On miał go w ręku. Wiele lat temu. Ile? Był
może ośmiolatkiem, może właśnie miał jechać do Hogwartu. Nie pamiętał. Wtedy jeszcze
nie zdawał sobie sprawy, że ten kawałek mosiądzu może stanowić rozwiązanie tej
zagadki. Ale przecież wtedy znał już głos, odkrył drzwi. Dlaczego
skojarzenie tego klucza nadeszło tak późno? Gdyby wtedy zrozumiał…
Ale nadal stał w mrocznym korytarzu
na drugim piętrze. Pod zamkniętymi drzwiami tego tajemniczego pokoju. Słyszał
płacz. Bardziej w swojej głowie niż dochodzący zza drzwi. Znał ten odgłos –
przecież słyszał go tak wiele razy. Ten straszliwy, rozdzierający jęk
krzywdzonej istoty. Powinien pomóc. Tylko jak? To było okropne – ta bezradność,
niemożność uczynienia czegokolwiek. Nienawidził tego uczucia. Musiał działać.
Klucz był odpowiedzią. Musiał go znaleźć.
— Draco… Draco, pomóż mi…
Obudził się nagle, zalany potem. Oddychał ciężko, odnosząc wrażenie, że
coś siedziało mu na piersi i próbowało udusić. Cholerne sny.
Rozejrzał się wokoło. Mimo wszechogarniających ciemności wiedział, że był
w swoim dormitorium. Był w Hogwarcie. Spore łoże z baldachimem, którego kotar nigdy
nie zasuwał, pościel pachnąca nieco inaczej niż we dworze – niby Draconem, ale
jednak nie tak do końca, – inna faktura przykrycia, nieco mniejsza odległość od
jednego krańca łóżka do drugiego, no i irytujący brak okien. To nie Malfoy
Manor, tylko bezpieczny i przyjazny Hogwart. Zamknięty pokój oddalony był o
wiele mil.
Nieco uspokojony Draco usiadł na łóżku i przetarł twarz dłońmi. Znów ten
sam sen, dręczący go prawie co noc od rozpoczęcia roku szkolnego i kompletnie
dla niego nie zrozumiały. To zaczynało go przerażać.
Jęknął i ciężko opadł na poduszkę. Przekręcił głowę na bok. Z drugiej
strony dormitorium przyglądały mu się świecące jak u kota oczy. Poważnie
zastanowił się, czy należały do Blaise’a czy jednak do Lucyfera, blaise’owego
kota. Czy to Diabeł wyrwał go tak nagle z tego piekielnego koszmaru? Możliwe.
Gdyby tak łatwo dało się dobudzić Zabiniego, gdy chodziło o ranne wstawanie na
zajęcia…
— Wszystko okay — mruknął cicho białowłosy, żeby w razie czego nie
obudzić przyjaciela.
— Przecież nic nie mówię — odparł Blaise.
A jednak on. Oczy zgasły.
Draco odetchnął głęboko. Wziął z szafki swój zegarek i różdżkę. Zapalił
na jej końcu wątłe światełko. Trzecia piętnaście. Cudnie. Jak zwykle. Dlaczego
człowiek zawsze budził się chwilę po trzeciej? Draco odłożył rzeczy na miejsce
i pomacał rękoma wokół siebie, szukając przykrycia, ale nie znalazł go. Spadło
na podłogę, jeszcze lepiej. Merlinie, jęknął w myślach. Co się ze mną dzieje?
Okrył się po samą szyję i starał zasnąć. Nie mógł. Przed oczami nadal
miał widok tych zamkniętych drzwi w Malfoy Manor.
Co kryło się za nimi? Jakie zło? Albo jakie cierpienie? Zawsze
zastanawiało go, kto tak bardzo pragnął zamknąć swoją tajemnicę w tamtym pokoju
na drugim piętrze. Ojciec? Matka? A może któryś z przodków? Było to możliwe, w
końcu te drzwi zawsze były zamknięte. Draco odkrył je mając… zaraz, sześć,
siedem lat?
Klucz. Tak, musiał go znaleźć za wszelką cenę. Nawet jeśli zajęłoby mu to
następne dziesięć lat życia.
— Malfoy. Malfoy! Panie Malfoy, dziękujemy panu, że zaszczycił nas pan
swoją obecnością na lekcji. Byłabym niezmiernie panu wdzięczna, gdyby zechciał
pan jednak usiąść do ławki.
Ton wypowiedzi był ostry i nie wróżył nic dobrego.
Draco niespodziewanie ocknął się z własnych myśli, niekoniecznie miłych,
w jeszcze mniej przyjemny sposób. Nagle zdał sobie sprawę, że lekcja dawno się
już zaczęła, a on stał głupio na środku klasy. Przed nim znajdowała się
McGonagall z założonymi rękoma i patrzyła na niego z mordem w oczach. Zamrugał
kilkukrotnie i spojrzał z wyczekiwaniem na nauczycielkę. Jej słowa nie bardzo
do niego dotarły, ale wysoki głos ściągnął go na ziemię.
— SIADAJ, MALFOY! — wrzasnęła na niego McGonagall, najwyraźniej tracąc
panowanie nad sobą, co było do niej niepodobne. — Natychmiast! — dodała już
nieco ciszej i spokojniej.
Wszyscy ci uczniowie szóstego roku, którzy mieli zaszczyt znaleźć się
akurat w tej klasie i kontynuować naukę transmutacji na poziomie OWTMów, a
także nie należeli do fanklubu Dracona Malfoy, zarechotali głośno. Zresztą
fanklub Ślizgona też zachichotał, tylko dyskretniej. Draco gwałtownie zbladł,
choć wydawało się to niemożliwe z powodu jego naturalnej bladości. Poczuł, że
jego malfoyowska duma została dotkliwie urażona i kwiliła cicho w kącie, a w
pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ponieść za to konsekwencje. Nawet Potter i
Weasley siedzieli za daleko. To była pierwsza lekcja transmutacji w tym
semestrze i jeszcze zanim zaczęli ćwiczyć zaklęcia, które nigdy mu nie
wychodziły, już zdążył się głupio skompromitować na własne życzenie. To było
doprawdy żenujące.
Nie mając żadnego wyboru, przez zaciśnięte zęby wycedził cicho
przeprosiny i zajął swoje miejsce. Usatysfakcjonowana McGonagall – starszawa
już opiekunka Gryffindoru, której siwe włosy ściągnięte w ciasny kok oraz
okulary w kanciastych oprawkach przywodziły na myśl stereotypowego belfra –
uspokoiła klasę i przeszła do tematu lekcji. McGonagall, jako jedna z niewielu
nauczycieli, potrafiła utrzymać na lekcji ciszę bez podnoszenia głosu.
Corny, siedząca jak zawsze w tej samej ławce, przyjrzała się Draconowi
podejrzliwie spod na wpół przymkniętych powiek, a jej i tak bardzo blady tego
dnia uśmiech prawie zupełnie zgasł. Miała zmartwioną minę.
— Co się z tobą dzieje? — zapytała szeptem, gdy profesor skończyła
tłumaczyć i kazała uczniom ćwiczyć zaklęcie przywołujące. Przed dziewczyną
pojawiał się już blady zarys wykałaczki, którą mieli wyczarować, mimo że raptem
dopiero dwa razy machnęła różdżką. — Od rana jesteś jakiś nieprzytomny.
— Nie wyspałem się i tyle — odwarknął chłopak niezbyt uprzejmie. Jego
złość potęgował fakt, że nigdy nie był zbyt dobry z tego przedmiotu, a jego
wykałaczka, której notabene jeszcze nie było, okazała się niesamowicie oporna. —
A co innego ma być? — dodał, przewracając oczami.
— Nie wiem. — Corny nieznacznie wzruszyła ramionami. Machnęła różdżką, a
na ławce zmaterializował się mały patyczek. — Po prostu się o ciebie martwię.
Całe noce imprezujesz albo — zniżyła głos do prawie niesłyszalnego — siedzisz w
Pokoju Życzeń. A potem w dzień łazisz jak struty i warczysz na wszystkich wokoło,
jakby to oni byli temu winni — dodała już normalnie.
— Ależ dziękuje za poinformowanie mnie o moim zachowaniu. Nie wiedziałem
nawet, co robie w ciągu dnia…
— Malfoy. Morgenstern. Slytherin traci przez was dziesięć punktów —
odezwała się nagle McGonagall nieprzyjemnym tonem tuż przy uchu Dracona. — To
jest sala lekcyjna, a nie kawiarnia. Proszę nie rozmawiać, tylko ćwiczyć.
— Ale mnie już się udało, pani profesor — poinformowała ją Corny,
pokazując swoją wykałaczkę.
Nauczycielka przyjrzała się krytycznie kawałkowi drewna, a jej wyraz
twarzy wskazywał, że jest zawiedziona tym, że po raz kolejny to Ślizgonka
przebiła jej wychowankę i na dodatek najlepszą uczennicę na szóstym roku.
Kobieta odwróciła się machinalnie w stronę Hermione Granger, która dwa stoliki
dalej nadal machała różdżką. Inni podążyli za jej spojrzeniem, a uczniowie z
Domu Węża uśmiechnęli się paskudnie do siebie. Draco też nie mógł powstrzymać
uśmiechu zadowolenia, że jego przyjaciółka znów dopiekła nadętej Gryfonce.
— Gratulacje, panno Morgenstern — powiedziała sucho McGonagall. —
Slytherin właśnie odzyskał utracone przez państwa dziesięć punktów. A skoro już
panna skończyła, może pomogłaby panu Malfoyowi, bo jak widać nadal ma małe — nacisk na to słowo, skrzywienie
ust i ten niechętny rzut oka w stronę białowłosego były aż nadto wymowne —
problemy z opanowaniem transmutacji.
Belferka atakowała Dracona prawie na każdych zajęciach od początku roku,
nieustannie wyrażając swoje niezadowolenie na temat jego zdolności – a raczej
ich braku – w dziedzinie transmutacji. Draco też wolałby umieć ten przedmiot,
ale po prostu mu nie wychodził. Czasem dochodził do wniosku, że jego
niewyuczalność była po prostu winą podejścia wykładowcy. Gdy Corny po zajęciach
tłumaczyła mu po raz kolejny wszystkie ruchy różdżki i sposób wypowiadania
słów, jakoś lepiej to przyswajał i od razu łapał. Najwyraźniej nie chodziło o
niego, tylko to McGonagall nie potrafiła go niczego nauczyć.
— Przyznam się, że wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że dostał pan na
SUMach powyżej oczekiwań z egzaminu praktycznego, panie Malfoy — kontynuowała
nauczycielka, jakby pastwienie się nad nim sprawiało jej przyjemność albo coś w
tym stylu. — Zawsze był pan kiepski z mojego przedmiotu i byłam mile
zaskoczona, kiedy zobaczyłam pana oceny. Posądziłam pana nawet, że zaczął się
pan wreszcie uczyć, panie Malfoy. Ale jak widać, ta chwila słabości już minęła —
dodała, po raz kolejny krzywiąc wąskie usta. — Dlatego, jeśli ma pan zamiar
kontynuować naukę w tym roku, lepiej żeby trzymał się pan blisko panny
Morgenstern. Jak sądzę, jest ona zawsze skora do pomocy.
Po zakończeniu swojego wywodu, McGonagall jednym zdaniem przywołała do
porządku uczniów przysłuchujących z wielką uwagą i niemałym zadowoleniem, a
potem odeszła w stronę katedry. Sprawiała wrażenie bardzo usatysfakcjonowanej,
że po raz kolejny mogła sobie na kogoś popsioczyć. Od początku wojny większość
z nauczycieli łaziła jak struta i tylko czekała, żeby któryś z uczniów popełnił
błąd i było można się na niego powydzierać
— Oczywiście, pani profesor — powiedziała cicho Corny w oddalające się plecy
belferki. Gdy nauczycielka nie mogła już jej usłyszeć, szepnęła jeszcze do
Dracona:
— Zadowolony?
W jej głosie nie było jednak urazy.
Wielka sala służyła uczniom za jadalnię, salę balową oraz miejsce, w
którym przemawiał dyrektor. Trafiało się do niej zaraz z głównego wejścia, po
pokonaniu kilku niewielkich schodków i krótkiego holu. Wprawdzie nie powalała
przepychem ani pięknością, lecz jej ogrom trochę przytłaczał osoby cierpiące na
lęk przestrzeni. Wielka sala na pewno była imponującym pomieszczeniem – o
witrażowych oknach umieszczonych wysoko pod sklepieniem oraz magicznym suficie.
Stały tu cztery długie stoły domów; Slytherinu, Gryffindoru, Ravenclawu i
Hufflepuffu, pokryte odpowiednio obrusami w kolorach: zielonym, czerwonym,
niebieskim i żółtym, a także dużo krótszy stół grona pedagogicznego na podium
na końcu pomieszczenia naprzeciw drzwi wejściowych.
W czasie przerwy obiadowej w wielkiej sali zawsze panował nieznośny gwar.
W szczególności dla Dracona, który akurat nie miał nastroju. Czuł jeszcze
skutki sobotniej imprezy i nieprzespanej nocy, dlatego stał się jeszcze
bardziej złośliwy i nieprzyjemny niż zwykle. Mimo że mogłoby wydawać się to
niemożliwe dla kogoś, kto choć trochę znał go jedynie z widzenia, tego dnia
poziom agresji i zlodowacenia Dracona
Malfoya podwoił się. Chłopak warknął na biegającego za jego plecami
pierwszoroczniaka (jako prefekt domu miał niezbite prawo to uczynić), który
wyglądał, jakby miał dostać zawału. Dzieciak natychmiast usiadł między swoim
rocznikiem i nie pojawił się już do końca posiłku.
— Diabeł wspomniał, że McGonagall znowu ostro się na was wydarła na
lekcji — zaczęła bez ogródek Czarna, rzucając swoją torbę między pusty talerz a
miskę z pasztecikami i opadając ciężko na ławkę. Obok niej usiadł Nott. — O co
tym razem?
Corny wzruszyła ramionami. Wciąż była zmartwiona i uśmiechała się bardzo blado
w odpowiedzi na każde niewygodne pytanie. Była również zmęczona, bo gdy Draco
zawalał noce, to ona też – pilnując go lub martwiąc się o niego we własnej
sypialni. Anioł stróż się znalazł, pomyślał białowłosy z niechęcią. Uważał, że
był już za stary na niańkę, ale Corny nie dało się nic przetłumaczyć. Jak sobie
coś wbiła do głowy, to amen.
Nie uzyskawszy odpowiedzi od Morgenstern, Pansy spojrzała na Dracona, ale
ten nie raczył zareagować, całkowicie pochłonięty własnymi sprawami i ponurymi
rozmyślaniami. Dolatywały do niego tylko urwane zdania i strzępki rozmów, na
które nie zwracał uwagi. Dziewczyna przeniosła więc wzrok na Zabiniego, który z
kolei nawet na nią nie patrzył. Nie od dziś było wiadomo, że Diabeł nie
szczególnie przepadał za Czarną i zdawało się, że vice versa, choć Parkinson była gotowa poświęcić się, byleby tylko
uzyskać odpowiedź.
— Ludzie, co z wami? — zirytowała się dziewczyna. — Zapomnieliście nagle,
jak się mówi? Do tego trzeba otworzyć usta.
— Twoje się nigdy nie zamykają, więc wyrabiasz naszą normę — sarknął
Blaise.
Corny zakasłała, najwyraźniej próbując ukryć śmiech, a potem jak
najszybciej wsadziła do ust kawałek tostu z dżemem. Pansy prychnęła i
ostentacyjne odwróciła się bokiem do Zabiniego. Brunet nie wyglądał na
przejętego.
Draco mimowolnie spojrzał na stojący na podium stół ciała pedagogicznego,
który od kilku miesięcy przyciągał jego wzrok. Siwobrody dyrektor przyglądał się
chłopakowi uważnie swoimi niebieskimi oczami nad okularami połówkami. Wiele
osób twierdziło, że oczy te miały siłę rentgena (czymkolwiek był ów rentgen)
– przewiercały cię na wylot i miałeś wrażenie, że dyrektor wiedział o tobie
wszystko. Ale Draco myślał, że to chyba nie było dokładnie tak. Stary Dumble po
prostu znał się na ludziach, żył w końcu tyle lat. Albo nie, inaczej – myślał,
że znał się na ludziach i ta jego pewność siebie każdego zbijała z tropu. Ale
tak naprawdę Dumbledore, tak jak każdy inny człowiek, równie często popełniał
błędy. Zbyt często jak na taką mądrą głowę. Czasem Draco chciał wykrzyczeć mu w
twarz, że niektóre pomyłki drogo kosztowały, że pomyłki wielkich ludzi drogo kosztowały…
— Draco, budzimy się. Zaraz masz obronę. — Corny pomachała mu dłonią
przed twarzą, wyrywając z rozmyślań. — Jak się spóźnisz, profesor cię zabije.
— Jeny, wyluzuj, dziewczyno — wtrącił na to Theo, mocno przeciągając
sylaby i przewracając oczami. — Nie zabije. Przecież Draco od zawsze jest jego ulubieńcem,
no nie? A tak poza tym, stary nie odejmuje punktów Ślizgonom. Jesteśmy całkiem
bezpieczni. — Wyszczerzył się w uśmiechu.
— Żebyś się nie przeliczył, Theo — mruknęła dziewczyna.
Wielka sala opustoszała, pozostało w niej tylko kilkoro maruderów, którzy
w pośpiechu kończyli posiłek. Przy stole grona pedagogicznego też zrobiły się
luki – zniknął Dumbledore i Hagrid, Sinistra, McGonagall, pani Pomfrey i pani
Pince. No i Snape, który zawsze wychodził z posiłków jako pierwszy, jakby jak
najszybciej chciał znaleźć się daleko od całego świata. Snape nie był
najbardziej towarzyskim człowiekiem na świecie. Stary Slughorn, nowy nauczyciel
eliksirów, objadał się za ich wszystkich razem wziętych, napełniając swój
potężny brzuch, a nieco szurnięta Trelawney w okularach, które niesamowicie
powiększały jej oczy, nie pozostawała daleko w tyle. Nie wyglądało to zbyt
estetyczne, co też zapewne pomyślał mały profesor Flitwick od zaklęć, który
przez dłuższą chwilę patrzył na tę dwójkę z niesmakiem, po czym odłożył widelec
i zniknął za stołem. Za moment trzasnęły boczne drzwi za podium. Flitwick nie
przekraczał metra pięćdziesiąt.
Draco otrząsnął się z otępienia. Nagle zdał sobie sprawę, że od pewnego
czasu gapił się w miejsce, w którym dawno nie było już Dumbledore’a. Piątka
Ślizgonów jednocześnie wstała od stołu. Za progiem pomieszczenia rozdzielili
się. Corny jako jedyna z nich nie chodziła na obronę. I tak była beznadziejna w
ataku, więc zaraz na początku roku stwierdziła, że skoro przez pięć poprzednich
lat lekcje opcm nic jej nie dały, to i teraz nie pomogą. Dlatego bez żalu
odpuściła sobie obronę na rzecz innych, bardziej przydatnych – według niej –
przedmiotów.
Nott i Parkinson poszli razem przodem. Dziewczyna zawsze chodziła szybko,
zwłaszcza gdy coś mówiła, a w tej chwili nawijała do Anioła o czymś, co ją
szalenie interesowało, a jego niekoniecznie. Przy Diable natomiast Draconowi bardzo
łatwo było się wyłączyć – niesprowokowany, brunet zwykle nic nie mówił, o nic
nie pytał i nie wymagał, aby prowadzić z nim luźną rozmowę na tematy, jak to
robili ludzie, którzy czuli się niepewnie. To była jedna z cech, za które Draco
go lubił.
Problem stanowiły jednak osoby, które również chodziły na te same zajęcia.
Przed klasą opcm było cicho. Odkąd zmienił się nauczyciel, także uczniowie
zmienili swoje podejście do tego przedmiotu. Dosłownie podejście i wejście do sali,
które wyglądało trochę jak marsz skazańców na szafot. Do OWTMowej klasy w tym
roku dostało się całkiem sporo osób, ku zgrozie i ogromnym niezrozumieniu
nowego profesora. Draco myślał, że nauczyciel powinien jednak się cieszyć – im
ich więcej, tym więcej umysłów do dręczenia.
Niedaleko drzwi sali stała jak zwykle nierozdzielna Wielka Trójca z
zacnego domu Gryffindora – Potter, Weasley i Granger rozmawiali ze sobą
przyciszonymi głosami, zapewne o kolejnym wielkim planie ratowania świata.
To był on – Harry Potter. Chłopiec, Który Przeżył, Zbawiciel,
Złoty Chłopiec, ten, który już raz pokonał Czarnego Pana (co z tego, że całkiem
niechcący) i miał to zrobić po raz kolejny – innymi słowy największe chluba
Dumbledore’a i największe przekleństwo Dracona. Odkąd tylko się poznali.
Ślizgon naprawdę nic do niego nie miał, ale ta czarna rozczochrana głowa na
chudej szyi, patykowate ciało niezbyt olbrzymiego wzrostu i okrągłe okulary –
to właśnie pokonywało Dracona Malfoya na każdym kroku. Do spółki z dwoma innymi,
acz równie irytującymi Gryfonami, do których należała panna Ja-To-Wszystko-Wiem
Granger albo inaczej Hermione Granger o pełnym wyższości głosie, z ciemnym,
poplątanym sianem na głowie (tak naprawdę to Draco nigdy nie widział siana i
był zmuszony wierzyć Czarnej na słowo) i niegdyś z zbyt długimi przednimi
zębami, których pozbyła się na czwartym roku dzięki – notabene! – Draconowi. Nigdy
więcej używania na niej zaklęć, skoro obracało się to przeciwko niemu. No i był
jeszcze pewien Wiewiór, Ron Weasley, który drażnił Ślizgonów nawet bardziej od
pozostałej dwójki. Weasley był zbytnio hałaśliwy, a Malfoyowie nie lubili ludzi
robiących wokół siebie dużo szumu o nic. Zresztą, cała ta rodzina była
identyczna – biedna, ruda, piegowata i w wytartych ciuchach po starszym
rodzeństwie, a na dodatek – rodzina zdrajców krwi. Draco absolutnie nic nie
miał do zdrajców krwi, jeśli nie byli Weasleyami.
Ale młody Malfoy musiał przyznać, że bliźniacy George i Fred oraz jedyna
dziewczyna w tym stadzie, panna Ginevra Weasley, jakoś wyłamywali się z tego
schematu. Trochę. Oni byli nawet do zniesienia.
— Czy tylko we mnie tak się gotuje, gdy na nich patrzę? — wycedził Draco
przez zęby, delikatnie skinąwszy głową w kierunku tria z Gryffindoru.
Blaise spojrzał w tamtą stronę i wywrócił oczami.
— Przesadzasz, Smoku.
Ale białowłosy wcale nie uważał, że przesadzał. Tak naprawdę Draco Malfoy
dawno już wyrósł z przesady i pozerstwa, a to, co mu zostało, było tylko nędznym
ułamkiem tego, co było przedtem. Oczywiście, nikt tego nie zauważył. No bo po co
w ogóle zaplątać sobie głowę zmianami zachodzącymi w jakimś wrednym i przez
nikogo nie lubianym Ślizgonie? Co to kogo obchodzi?
Zabrzmiał dzwonek na lekcję. Natychmiast pojawił się nowy profesor
obrony, a dotychczasowy nauczyciel eliksirów i wpuścił zgromadzonych do sali.
Profesor Snape pracował w Hogwarcie szesnasty rok, a przedtem
spędził tu siedem długich lat jako uczeń. Podobno znał zamek jak własną
kieszeń, a codzienne wycieranie butami i zamiatanie szatą posadzki tych samych
korytarzy nauczyło go poruszać się niczym drapieżne zwierzę przyczajone na
ofiarę. Złośliwi dodaliby, że raczej jak nietoperz. Po latach zyskał przydomek
Naczelnego Postrachu Hogwartu lub, jak kto wolał, Starego Nietoperza, nie bez
przyczyny. Wbrew pozorom, nie był wcale taki stary, miał ledwie trzydzieści
siedem lat, ale wyglądał starzej. Może wina leżała w jego niezbyt wielkiej
urodzie, a może w paskudnym charakterze? Bo zwykł pojawiać się przed
człowiekiem znikąd z tymi swoimi zimnymi oczami, które przypominały dwa tunele,
z czarnymi jak smoła, tłustymi włosami i ziemistą skórą, a czarne, obszerne
szaty czarodziejów trzepotały i powiewały za nim, upodabniając go do – nie
oszukujmy się – przerośniętego nietoperza. Nie było tajemnicą, że od wielu lat Snape
darzył szczególną antypatią albo wręcz szczerą nienawiścią cały zacny i
szlachetny dom Godryka Gryffindora, jednak tylko niektórzy przewidywali
dlaczego. Wychowankowie go uwielbiali,
reszta uczniów nienawidziła i życzyła, żeby zdechł w męczarniach, a on egzystował
sobie spokojnie w Hogwarcie, gnębiąc kogo się dało. Mówiono w kuluarach, że dyrektor
ręczył głową za jego uczciwość, ale niektórzy nie daliby za niego złamanego
knuta.
— Siadać. — Mistrz Eliksirów warknął na klasę tonem nie znoszącym
sprzeciwu i bez dodania głupiego dzień dobry. — Otwierać podręczniki na
stronie dwieście sześćdziesiątej drugiej i czytać. — Podszedł do katedry i
usiadłszy na krześle, zatonął we własnych sprawach, nawet nie sprawdzając
listy, co było do niego niepodobne.
W bardziej ponurej niż w ciągu poprzednich lat sali opcm rozległ się
szmer przewracanych kartek, ale nie słychać było jęków i narzekań, tak zwykłych
przy czytaniu na lekcji nudnego – wszystkie takie były – podręcznika. W klasie
obrony nie było szeptanych rozmów, chichotów ani rzucania karteczek z
liścikami. Snape potrafił utrzymać ciszę samym swoim wyglądem seryjnego
mordercy i mrożącym krew w żyłach spojrzeniem. Może również po części bardzo
mrocznym wystrojem sali, w której panował złowieszczy półmrok z okien powodu
szczelnie zasłoniętych czarnym materiałem, na ścianach wisiały wcale ładne
obrazki ludzi wrzeszczących w agonii, torturowanych czy pod wpływem wielu
różnych, bardzo paskudnych czarnomagicznych klątw. Mistrz Eliksirów kochał
grozę, to było wiadome nie od dziś. Niezwykle rzadko podnosił głos, a gdy już
to robił… No cóż, Draco wolałby wtedy nie stać w pobliżu, skoro chciał dożyć
późnej starości.
— Coś profesor dziś nie w humorze — szepnął aż nazbyt wesoło Anioł, wprost
do ucha znudzonej Pansy. Draco i Blaise też to usłyszeli, jako że siedzieli
przed nimi.
— Ciii, Anioł. Nie kuś, nie kuś… — zaszeleściła dziewczyna, zakrywając
twarz gęstymi włosami.
— Anioł ma rację — wtrącił na to Diabeł, ledwie otwierając usta. Było to
nieco dziwne, bo zwykle nie brał udziału w takich rozmowach. — To podejrzane.
— Noo… Nawet u niego — stwierdził Theo, jednocześnie przewracając stronę.
— Wygląda na to, że trzeba będzie coś z tym zrobić.
Draco opierał czoło na ręce podpartej z kolei łokciem na ławce, aby
zasłonić twarz, a także częściowo pozostałą trójkę. Skrzywił się z
powątpiewaniem, słysząc słowa Notta. Wbrew sobie włączył się do rozmowy.
— A co niby masz zamiar z tym zrobić? — wysyczał drwiąco.
Anioł znów zaszeleścił książką.
— Jeszcze nie wiem, ale na pewno coś wymyślę. Przecież nie możemy
zostawić naszego ukochanego — położył
akcent na to słowo —
profesora z jakąś zgryzotą, nie?
Draco prychnął.
— Odpuść sobie, Anioł. Nie nasz problem.
— Smoku ma rację — wtrącił Diabeł tak samo jak poprzednio.
— Myślałem, że to ja mam rację — z cichym sykiem oburzył się Anioł i tym
samym zakończył dyskusję.
Nikt w pogrążonej w lekturze i wypełnionej po brzegi duszącą ciszą klasie
nie zwrócił uwagi na tę krótką, lecz bardzo ożywioną wymianę zdań. Profesor
Snape siedział niewzruszenie za katedrą, wpatrując się w jakiś punkt w
okolicach drzwi wejściowych. Uczniowie starali się oddychać jak najciszej.
Jak poprawić humor profesorowi Snape? Nie do wykonania. Czy istniała w
ogóle taka możliwość?
Po wielu latach nauki Draco szczerze w to wątpił.
Pokój wspólny Slytherinu był długim, choć niskim… hm, lochem. Znajdował
się bezpośrednio pod hogwarckim jeziorem, którego mętne, zielone wody widoczne
były przez szklany sufit. Zdarzało się, że kilka promieni słonecznych docierało
do pomieszczenia przez wodę i szkło, ale nie miały one szans go rozświetlić.
Źródłem światła był tutaj obszerny kominek oraz kilka lamp dających zielonkawą
poświatę, przez co nieustannie panował tu półmrok. Meble w pokoju wspólnym były
bogato rzeźbione, ale także twarde i kanciaste, trochę jak charaktery
korzystających z nich osób. Panował tu sztywny porządek, jak zapewne
określiliby to Gryfoni, słynący z bałaganiarstwa, porządek i spokój bijący
nawet od pustych ścian, jakby nigdy nikt tutaj nie hałasował, nie śmiał się głośno,
nie płakał ani nie krzyczał. Nawet dywan leżał idealnie prosto, dokładnie na
środku pomieszczenia, jak gdyby każdy kto tylko przezeń przechodził, poprawiał
go z pedantyczną precyzją. Mówiło się, że Ślizgoni byli pedantami i bardzo
cenili sobie ciszę.
Cisza była bardzo ważnym elementem współżycia w Domu Węża. Nie czyń
drugiemu, co tobie nie miłe i siedź cicho, jeśli lubisz swoje życie, często mawiali
wychowankowie Slytherinu, a za jakiekolwiek zakłócanie porządku można było
nieźle oberwać od starszych uczniów. Każdy Dom rządził się swoimi prawami, a u
Ślizgonów były one szczególnie restrykcyjne i ściśle pilnowane. W końcu ktoś w
tym zamku musiał być normalny.
Anioł huknął swoją torbą o stolik i opadł na fotel. Wszyscy, którzy byli
obecni w pomieszczeniu, natychmiast spojrzeli na niego – z ciekawością, naganą
lub po prostu dlatego że inni patrzyli. Draco uniósł wzrok znad Tysiąca
magicznych ziół i grzybów, ale natychmiast wrócił do książki, nie widząc
nic nadzwyczajnego w osobie Notta. Kretyn jak kretyn.
Próbował się skupić na czytanym tekście i oderwać swoje myśli od Pokoju
Życzeń. Wbrew zapewnieniom, które dał ojcu, nie był wcale taki pewny, że mu się
uda. Od początku roku niewiele posunął się do przodu. Do tego ktoś bruździł mu
na każdym kroku. Ktoś, kto otrzymał taką samą misję jak on, ale miał jeszcze
mniej pojęcia, jak ją wykonać. Choć Draco miał oczy i uszy, a szczególnie
umysł, szeroko otwarte, nie odnalazł jeszcze tego kogoś. Gdyby mu się udało,
dałby człowiekowi do wiwatu. Tamten odstawiał jakieś cyrki, ale to on, Draco
Malfoy, weźmie za to odpowiedzialność. Był przekonany, że pewne osoby – nie,
wcale nie miał na myśli Pottera – obwiniały jego właśnie za wypadek Katie Bell
z Gryffindoru. Niech tylko dorwie tego kogoś, to będzie on błagać o szybką
śmierć…
— Jaaa… Musieli nam tyle nawalić? — jęknął rozdzierająco Anioł. — To
dopiero pierwszy tydzień po świętach, a ja już mam zaległości.
Zrzucił torbę na ziemię, a na jej miejscu umieścił swoje nogi. Rozparł
się wygodnie na fotelu i przymknął oczy. Czarna skrzywiła się, patrząc w
podeszwy butów chłopaka i natychmiast zepchnęła je na ziemię. Jak zwykle
milczący Diabeł zapobiegawczo usunął swój esej z eliksirów miejsca rażenia
kolorowych tenisówek Notta, gdy te zatoczyły tęczowy łuk, zanim spadły na
ziemię. Wszyscy zachodzili w głowę, gdzie Theo znalazł takie buty i do czego
one miały pasować. Bo na pewno nie do szaty szkolnej. Draco jakiś czas temu wysunął
dość odważną tezę, że Anioł nabył je w mugolskim sklepie, a bezpośrednio
zainteresowany ani nie potwierdzał, ani nie zaprzeczał. Kogo zresztą obchodziły
kolorowe buty Notta?
— To nie gadaj tyle, tylko odrabiaj — stwierdziła brutalnie Czarna, wyjątkowo
zawzięcie jak na nią skrobiąc wypracowanie na runy. Pansy miała uczulenie na
naukę i było to odrobinę podejrzane. — Nikt tego za ciebie nie zrobi.
Chłopak spojrzał na Zabiniego, szukając pomocy, ale jej nie znalazł.
Blaise wolał nie włączać się do dyskusji – obecnie bardziej interesował go esej
na eliksiry i miał jeszcze poćwiczyć zaklęcie przywoływania na transmutację,
dlatego nawet nie spojrzał na chłopaka. Opuszczony przez wszystkich Anioł
westchnął żałośnie i z cierpiętniczą miną wyjął ze swojej torby szkolnej
pergamin, atrament, pióro oraz podręcznik do opcm, a potem raz po raz wydając z
siebie bolesne jęki, zaczął wolno skrobać po pergaminie. Draco znów zerknął na
niego znad książki, powstrzymując się od warknięcia. Spokojnie, Malfoy, mruknął
do siebie w myślach. Tylko spokój nas uratuje. Jestem lotosem na spokojnej tafli
jeziora…
— Anioł, czy możesz oddychać ciszej? — wycedził przez zaciśnięte żeby.
Zapytany oburzył się, że śmiano zwrócić mu uwagę. Już otwierał usta, żeby
udzielić odpowiedzi – zapewne odgryźć się, z czego niechybnie wynikłaby kłótnia
– ale uprzedziła go Corny.
— Theo, błagam cię. Nikt cię nie nauczył, że nie drażni się śpiącego
smoka? — pouczyła go. — A już na pewno nie drażni się podenerwowanego smoka.
Anioł wywrócił oczami.
— Fakt. Pardon, zapomniałem — mruknął.
Draco prychnął z niesmakiem, ale nie dodał. Nott ucichł, choć miał rozżaloną
minę, jakby go niesłusznie ukarano. Nie lubił, gdy ktoś go ignorował lub, co
gorsza, ignorował jego cierpienie, które zwykł eksponować. A właśnie teraz, nie
dość, że został zignorowany, to jeszcze na niego nawarczano… Nie trzeba było
czytania w myślach, żeby wiedzieć, co siedzi w głowie młodego Notta, zwłaszcza
że zwykł to pokazywać na twarzy. Szybko jednak wrócił mu humor i nawet zaczął
nucić sobie pod nosem, tym samym doprowadzając pozostałych do szału. Już po
chwili wszczął głośną dyskusję (czytaj: kłótnię) z Czarną, która nie chciała
pokazać mu swojej pracy na obronę, aby mógł ją przejrzeć i nieco odpisać.
— Jesteś strasznie blady, Draco — stwierdziła Corny, siedząca na kanapie
obok młodego Malfoya z kolejną mugolską książką na kolanach, nie zwracając
uwagi na kłótnię Anioła i Czarnej. — Dobrze się czujesz?
— Oczywiście. Nie musisz mnie niańczyć — odparł chłopak, trochę ostrzej
niż zamierzał. Wbił wzrok w podręcznik.
Dziewczyna wcale się nie przyjęła jego tonem.
— Nie niańczę cię. Po prostu się martwię. Draco — z naciskiem wymówiła
jego imię, wymuszając tym samym, żeby w końcu na nią spojrzał — dwie noce z
rzędu nie spałeś. Może powinieneś iść do dormitorium i odpocząć.
— Wiem, co mam robić. Ale dziękuję za radę.
Gdybyś była mną, wiedziałabyś, że to nie takie proste, pomyślał ze
złością, zaciskając usta, żeby nie zacząć krzyczeć. To wydawało się takie
proste – pójść do dormitorium i odpocząć. Jasssne. Draco już widział te
wszystkie sny, które czekały go tej nocy. Mógł robić zakłady, co miało być tym
razem. Drzwi? Pokój Życzeń? A może Czarny Pan?
— Nic mi nie jest — wycedził nieuprzejmie.
Odwrócił się od niej i wbił wzrok w książkę, czując na sobie jej
zmartwione spojrzenie. W końcu westchnęła.
— Czasem po prostu się zastanawiam, po co zdzieram sobie gardło, skoro ty
i tak zrobisz jak ci się podoba — rzuciła ze zrezygnowaniem i podniosła się z
miejsca. — Naprawdę, Draco, raz na jakiś czas mógłbyś przez zwykłą grzeczność
zastosować się do moich rad, żeby sprawić mi przyjemność. Nam obojgu wyszłoby
to na dobre.
Dracona nieco zdziwił ton jej wypowiedzi i spojrzał na nią zaciekawiony,
jak zbierała swoje rzeczy i pakowala do torby. Corny nie unosiła się, ale też
nie była jak zawsze spokojna, raczej lekko zirytowana. Ale przecież Morgenstern
nigdy się nie irytowała. Zawsze była taka spokojna i uśmiechnięta, nieustannie
gotowa pomóc, pocieszyć, podnieść na duchu, poradzić…
Ostatnio chłopakowi udało zmienić się jej charakter. Niestety, nie w tę
dobrą stronę. Bo przecież ona zawsze była dobra.
— W każdym razie, dobranoc wszystkim — dodała na odchodne.
Słysząc ten pełen wyrzutu i zmęczenia głos, Draco poczuł się jeszcze
gorzej niż zwykle. Nawet nie wiedział, że to możliwe. Corny trudno było
wyprowadzić z równowagi, ale bardzo łatwo zranić czy zasmucić. I za każdym
razem, gdy mu się to udało, czuł się paskudnie. A jednak nie potrafił tego
zmienić. Wiedział, że to przez to, że ostatnio stał się bardziej rozdrażniony i
warczał na ludzi bez większego powodu albo wyłączał się nagle i niespodziewanie,
stając się obiektem śmiechów. Corny była empatą – przeżywała wszystko równie
mocno co on, a że duma arystokraty nie pozwalała mu znosić szyderstw innych,
Draco stawał się jeszcze bardziej wściekły na cały świat. To było błędne koło.
Co się ze mną dzieje?, zapytał sam siebie. Ostatnio dręczyło go to równie
mocno, co ten cholerny pokój na drugim piętrze Malfoy Manor. Ale zdawało mu
się, że znał odpowiedź na to pytanie. Akurat na to jedno. Oczywiście, że tak.
Corny nazywała to bombą zegarową z opóźnionym zapłonem, cokolwiek to znaczyło. Draco
zbierał w sobie emocje, złość i poczucie winy, aby potem wybuchnąć w
nieoczekiwanym momencie.
Okazało się, że ten moment właśnie nadchodził.
— Dobra, ja też idę. Padam z nóg — mruknął, wstając z kanapy. — Dobranoc.
Odpowiedziały mu trzy zduszone głosy, zajęte swoimi sprawami. Tylko
Diabeł podniósł głowę, żeby na niego spojrzeć. A potem natychmiast wrócił do
swoich spraw. W tym towarzystwie nie wsadzano nosa w cudze. Przynajmniej nie
oficjalnie, bo tak naprawdę każdego bardziej obchodziło życie innych, niż swoje
własne problemy. Slytherin był najbardziej plotkarskim Domem.
Ukryty w swoim dormitorium, w zupełnej ciszy i samotności, Draco bił się
w piersi i wściekał na siebie, czując gorzki smak swojego zwycięstwa i
jednoczesnej porażki. Z Corny się nie wygrywało. Nie można było wygrać z kimś,
kto nawet jak nie miał racji, wyzwalał w tobie poczucie winy. Zresztą, przez
większość czasu ona po prostu miała rację. Taka już była. Do tego taka
delikatna i wrażliwa na krzywdę innych, opiekunka całego świata.
Delikatna… Pamiętał, jak kiedyś mu przywaliła. To było bardzo dawno temu,
tak dawno temu. Ile mieli wtedy lat? Siedem? Może osiem. Teraz już nie
wiedział, co jej wtedy zrobił, że mu przyłożyła. Nie pamiętał dokładnie. Chyba
ją obraził albo nie chciał jej czegoś pokazać… A nie! Zabrał jej ten okrągły,
kolorowy przedmiot, którym tak często się bawiła. Piłkę. Corny lubiła grać w
piłkę. I miała mocny prawy sierpowy jak na dziewczynę. Wybiła mu dwa przednie
zęby i nabiła zgrabnego siniaka pod okiem. Całe szczęście, te zęby były
mleczne. Ale gdy go matka później zobaczyła, miało nie dostała zawału ma jego
widok. Musieli ją z Blaise’em bardzo długo przekonywać, że Draco po prostu się
przewrócił i uderzył o murek. Do tej pory białowłosemu wydawało się, że matka nie
do końca im wtedy uwierzyła, ale dla własnego dobra wolała nie znać prawdy.
Narcyza Malfoy była… no cóż, dziwną kobietą. Nawet w oczach własnego syna.
Tyle że te zęby wybiła mu dawna Corny. Ośmioletnia, głośna i waleczna. Ta
obecna miała szesnaście lat i wcale nie przypominała tej małej wojowniczki,
którą poznał wiele lat temu. Była… delikatna. No i nie umiała walczyć.
Przynajmniej tak się wydawało. A wygrać z kimś, kto nie umiał się bić to wcale
nie zaszczyt. To po prostu w stylu arystokratów – zniszczyć słabszego i się tym
szczycić. Tak zrobiłby dawny Draco Malfoy i użyłby do tego Crabbe’a i Goyle’a.
Ale ten nowy Draco tak nie robił. Był szlachetny? Raczej jeszcze bardziej pewny
siebie. On szukał kogoś równie dobrego co on. Dlatego nie walczył z Corny. Bo
ona już nie umiała.
Przeproszę ją jutro i będzie po problemie, stwierdził, kładąc się do
łóżka.
Ze zdziwieniem zauważył, że gryzło go sumienie. To dziwne, gdy okazywało
się, że jednak je miał. Czyli miał też serce? Och, dziwne odkrycie. Już w pierwszym
tygodniu po świętach Draco odnalazł dawno zaginione elementy swojej anatomii i
psychiki. Corny powinna być z niego dumna. I może nawet by była, gdyby nie
czuła się przez niego urażona. Chłopak westchnął, wchodząc pod przykrycie. Zamiast
cieszyć się, że w końcu wrócił do Hogwartu, był zmęczony, wyczerpany fizycznie
i psychicznie. Corny jak zwykle miała rację – potrzebował snu. Zawsze miała
rację.
poprawione: 14 czerwca 2013
Świetne :) przeczytałam poprzednie rozdziały - wiem że był zaledwie jeden i prolog ale to wystarczyło żebym się w tym opku zakochała :)
OdpowiedzUsuń