Opowieść z sierocińca
Byłeś kiedykolwiek w Londynie, mój
drogi Czytelniku? Jeśli tak, zapewne zwiedziłeś Pałac Buckingham lub Galerię
Narodową, a może przejechałeś się na Londyn Eye. Albo zaszedłeś na Tower Bridge
czy London Bridge, pod Big Ben, do siedziby londyńskiego parlamentu czy Natural
History Museum, albo może też jeździłeś od sklepu do sklepu czerwonymi, piętrowymi
autobusami – wizytówką tego miasta. Mogłeś odwiedzić galerię Tate Modern lub słynny
Tower of London albo popłynąć promem przez Tamizę. Ale jeśli mi pozwolisz,
zabiorę Cię w całkiem inne miejsce, jakiego jeszcze nie widziałeś. Ale
ostrzegam, nie będzie to przyjemna wycieczka. Poza tym wycieczka w przeszłość.
Miejsce to było chyba przedsionkiem
piekła.
Bezsprzecznie była to jedna z
najbiedniejszych dzielnic Londynu i mimo że tuż za rogiem znajdowała się
Bradwell Road, tak zwana ulica willowa, Clover Close od lat zaliczało się
do londyńskich slumsów. Zdawało się, że nawet ciężka mgła gęstniała w tej części
miasta, tu gdzie mieszkała biedota, a ludzie z innych okolic – niezależnie
czy bogaci, czy biedniejsi, czy po prostu przeciętni – z daleka
omijali to miejsce. Ulice były puste, brudne i smutne,
pachniały biedą, przemocą i złem. Domy były puste, brudne i smutne, stare
i zniszczone
przez czas, pachniały stęchlizną i moczem, a w dużej mierze też
alkoholem. Z każdego słychać było przekleństwa, płacze i kłótnie, brzdęk
obijanych butelek i rzucanych o ściany przedmiotów, głównie talerzy. Przez
brudne okna ledwo, ale widać było całą ludzką nędzę. Wierz mi, drogi
Czytelniku, nie chciałbyś tu trafić.
Przypatrz się dobrze. Dokładnie na
samym środku Clover Close, ulicy granicznej dla slumsów, stał pusty,
nieogrodzony skwer. Pusty i smutny. Żadnej trawy, kwiatów czy nawet chwastów. Żadnych
drzew, jeśli nie liczyć tych trzech spróchniałych, bezlistnych pni tuż przy
chodniku o popękanych płytach. A pośrodku tej parceli był omszony, zakurzony budynek
z czerwonej
cegły. Sprawiał bardzo przygnębiający widok. Z przeżartych przez korniki drzwi
odchodziła farba, w niektórych oknach o bardzo brudnych szybach te dawno wybite
zastąpiono kartonem. Komin był na wpół zawalony, dach wyglądał jakby lada chwila
miał spaść na tego, kto mocniej załomocze w drzwi i niechybnie przeciekał.
Wszystko nadgryzione zębem czasu i pozostawione swojemu losowi.
Sierociniec.
Na pustym skwerze, tak jak właśnie i
w tamtej chwili, często przebywali się wychowankowie sierocińca, ubrani w stare,
zniszczone ubrania otrzymane od Czerwonego Krzyża lub od ludzi, którym nie były
one potrzebne. Były to głównie dzieci niechciane, znalezione na śmietnikach, na
dworcach, pod mostami lub pod drzwiami sierocińca. Sieroty, dzieci z rodzin patologicznych
albo rozbitych. Uciekinierzy z rodzinnych domów, dzieci porzucone na dworcach
kolejowych lub odebrane rodzicom przez sądy. Dzieci ulicy.
Tutaj przeszło czterdziestka dzieciaków
podzielona była według wieku na cztery kilkunastoosobowe grupy. Najstarsi od piętnastu
do osiemnastu lat, ci, którzy mieli niedługo lub najdalej za kilka lat opuścić
mury sierocińca, siedzieli pod drzewami, rzucali kamieniami w młodsze dzieci,
klęli i palili papierosy. Ci trochę młodsi, od lat dziesięciu w górę, starali
się unikać rzucanych w nie kamieni, a dodatkowo przypatrywali się
najstarszym i starali się ich naśladować, co im zresztą nie szło, bo nie umieli
i zresztą nie mieli co palić. Dzieciaki poniżej dziesięciu lat dzieliły się na
dwie grupy: na te, co umiały biegać i wykorzystywały to w praktyce oraz
na te, co jeszcze biegać nie potrafiły i siedziały w wózkach na zewnątrz
budynku lub w
łóżeczkach wewnątrz.
Rozbrzmiewały okrzyki, wrzaski, śmiechy i płacze.
Nie krzyw się. Uwierz mi, że takie
miejsca nadal istnieją, widziałam je na własne oczy – tam nikt nie mówi o
prawach dziecka, o higienie, nauce, miłości i odpowiednich warunkach. Takie
miejsca nadal istnieją i nie życzyłabym nawet mojemu największemu wrogowi tam
trafić.
Ale spójrzmy nieco dalej od tej
rozkrzyczanej hałastry. Tuż pod jedną ze ścian budynku w skupieniu i całkiem
samotnie bawiła się mała czarnowłosa dziewczynka. Miała na sobie szarą sukienkę,
zbyt dużą i brzydką, a proste
czarne włosy związała starą tasiemką. Jej oczy były bardzo duże i czarne.
Trudno było określić jej wiek, czego powodem był workowaty strój, w który została
ubrana. Dziewczynka siedziała z pochyloną głową, ze skrzyżowanymi nogami, tyłem
do pozostałych dzieci. W ręku miała cienki patyk i rysowała na piasku domy, ładne,
dobre domy z przyjaznymi, dobrymi domownikami, a potem wymyślała historie dla
mieszkających w tych domach ludzi. Przy tym cały czas milczała i tylko
uśmiechała się do siebie, czasem radośnie, a czasem smutno.
Dziewczynka zwana była przez większość
dzieci wariatką.
Była ona wyjątkowa i nie miała łatwego
życia w tym miejscu, a ty, choć jej nie znałeś, mój drogi Czytelniku, musisz mi
uwierzyć na słowo. Dzieci takie jak ta dziewczynka nigdy nie mają łatwo, właśnie
dlatego że są WYJĄTKOWE. Tak, ona była WYJĄTKOWA w ten najbardziej wyjątkowy z
wyjątkowych sposobów wyjątkowości. Potrafiła robić niezwykłe rzeczy, których
nie umiały inne dzieci i dlatego wszystkie się jej trochę bały. A jeśli zgraja
przyzwyczajonych do walki o swoje sierot czegoś się boi, wtedy wspólnie atakuje
przedmiot lęku. Tu nie było inaczej, ale problem polegał na tym, że ta mała
istotka prócz swojej wyjątkowości potrafiła też nieźle się bić. I gdy jej się
chciało, pokazywała innym wychowankom sierocińca, gdzie ich miejsce.
Jednak czasem potrzebowała samotności,
a wtedy siadała z dala od innych dzieci i opowiadała sama sobie piękne
historie. Bo umiała wymyślać naprawdę ładne bajki. Chciałbyś ich posłuchać? Może
kiedyś Ci się to uda, jeśli ją ładnie poprosisz. Ale musisz wiedzieć, że ona
rzadko robiła to, o co ją proszono.
Zapewne ciekawy jesteś, kim była ta
dziewczynka, tak? Nie tylko ty. Każdy, kto przypadkiem zabłąkał się w te
okolice i zobaczył samotną, dziecięcą postać siedzącą z dala od innych dzieci,
zastanawiał się, kim może być ta mała istotka.
Nazywała się Ceridwen. Ceridwen
Riannon Morgenstern. Jej imiona miały celtyckie pochodzenie – pierwsze dostała
po walijskiej bogini ziarna i płodności, natomiast drugie po
bogini-czarodziejce uosabiającej cierpliwe znoszenie krzywd i upokorzenia. Jej
nazwisko miało osobną historię. Morgenstern oznacza gwiazdę poranną,
wiesz? Innymi słowy samego szatana.
Myślisz pewnie, że rodzice
dziewczynki byli jakimiś wielkimi fanatykami mitologii celtyckiej albo coś w
tym rodzaju. Ale niestety się mylisz. Spójrz, mój drogi Czytelniku, na tę
okolicę. Sierociniec, slumsy, nędza i brud - ona w tym się wychowała. Nauczyła
się radzić sobie w każdej sytuacji, zdobywać to, czego zapragnęła, kraść, jeśli
nie było innej możliwości przeżycia. To wszystko dało jej wychowywanie się
tutaj, a rodzice… Oni dali jej tylko życie. A potem zostawili ją pod
obdrapanymi drzwiami tego nędznego przybytku jedynie w białym kocyku z
wyszytymi na nim inicjałami: C. R. M. Cóż one znaczyły? Jakie było
prawdziwe nazwisko też czarnowłosej osóbki? Nikt nie wiedział. Nie było żadnego
listu, żadnego kawałka papieru czy aktu urodzenia. Nic. Tylko te trzy litery. C.
R. M. A potem została Ceridwen Riannon Morgenstern. Z kaprysu jakiejś
opiekunki, która była fanatyczką różnych mitologii, a wtedy akurat przechodziła
fazę na wierzenia Celtów. Wcale nie z wyboru rodziców, którzy długo namyślali
się nad nietypowym imieniem dla córki. Po prostu z przypadku. Możliwe było, że
gdyby trafiła do sierocińca nieco wcześniej czy później, gdy jeszcze nie było
lub gdy ta stuknięta opiekunka już sobie poszła, nazwaliby ją Cassandra,
Clarissa czy Clare, a jakieś inne dziecko otrzymałoby takie dziwne imiona. Ale
to była właśnie ona - to ona musiała otrzymać imiona walijskich bogiń i
nazwisko po upadłym aniele. Nikt inny nie miał takiego pecha. I mimo wszystko,
pomimo tych rzeczy, które opowiedziałam Ci o jej wyjątkowości, ona wcale taka
się nie czuła. Według niej samej była po prostu dziwna i pechowa.
Ile miała lat? Podobno dziesięć.
Znaleziono ją na progu sierocińca latem roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego.
Dwudziestego szóstego lipca. Jak już mówiłam bez aktu urodzenia. Dyrektorka ośrodka,
zapijaczona, niska i bardzo gruba stara panna o czerwonym nosie, pani Eleonora
Combs, stwierdziła, że podrzucone dziecko miało nie więcej niż dwa dni. W ten
sposób ustalono jej datę urodzenia.
Jednak gdy zaczepisz kogoś z okolicy
i zapytasz, czy pod Clover Close 13 mieszka niejaka Ceridwen Morgenstern, ten
odpowie Ci, że nikogo takiego tam nie ma. Owszem, jest tam jedna sierota o
takim nazwisku, ale na imię ma Corny, a nie Ceridwen. Corny Morgenstern, mała,
lekko szurnięta dzikuska.
Jeśli chcesz, zdradzę Ci pewną
tajemnicę. Chodź bliżej i nadstaw ucha. Nie może tego usłyszeć nikt inny. Corny
Morgenstern była… c z a r o w n i c ą. Tak, czarownicą. Nie chodzi wcale o te
roztrzepane poczwary z brodawkami na nosie, które mają czarnego kota i mieszają
w kotle obrzydliwe wywary. Była czarownicą z gatunku tych, które chodziły do
szkół i mogły być zarówno dobre, jak i złe. Nie wierzysz mi? To co powiesz na to,
że tuż za rogiem, na ulicy willowej, mieszkał taki sam jedenastoletni
czarodziej ze swoją piękną matką czarownicą? A czasami przyjeżdżał do niego
drugi czarodziej mający lat dziesięć? Obaj byli przyjaciółmi tej małej
czarnulki, która teraz bawiła się na skwerze ogradzającym sierociniec.
Zobacz, jeden z nich wyglądał właśnie
zza rogu ulicy. Był wysoki i dość postawnej postury, miał czarne, roztrzepane włosy,
czekoladowe oczy oraz oliwkową skórę. Chłopiec szybko ocenił sytuację, a następnie
zaczął miauczeć jak torturowany kociak. Dziewczynka gwałtownie podniosła głowę.
Gdy zobaczyła chłopca, rzuciła patyk i podniosła się z ziemi. Otrzepała swoją
szarą sukienkę, zostawiając na niej ślady brudnych rąk. Spojrzała na inne
dzieci, ale żadne z nich nie wykazało najmniejszego zainteresowania jej
zachowaniem, więc wzruszyła ramionami i zaczęła przekradać się pod oknami
sierocińca. Wcale nie było to dla niej trudne, bo była bardzo niska. Już po
chwili razem stanęła obok chłopca i razem schowali się za ogrodzenie, aby nie
widać ich było od strony sierocińca.
— Już wróciliście? — rzuciła
dziewczynka na powitanie. Nie było żadnych uścisków, przytulania, całusów w
policzki.
— Przed chwilą — obok bruneta
zmaterializował się nagle białowłosy chłopiec o chudej, chorobliwie bladej
twarzy i szarych, wyłupiastych oczach. Wyglądał bardzo krucho i delikatnie, gdy
stanął obok sporo wyższego i grubszego kolegi. Miał jednak władczy i wyniosły
wyraz twarzy. — Możesz wyjść?
— Już wyszłam — odparła z
nonszalanckim wzruszeniem ramion. Chłopcy zawsze zazdrościli jej, że nie musiała
tłumaczyć nikomu, gdzie i z kim wychodzi.
Brunet spojrzał wyczekująco na białowłosego,
a on odpowiedział mu tym samym. Przez chwilę bili się na spojrzenia w zupełnym
milczeniu, aż w końcu wyższy z chłopców odpuścił i zwrócił się do dziewczynki.
Ona stała bez słowa ze spokojnym oczekiwaniem wypisanym na umorusanej twarzy.
— Przywieźliśmy coś dla ciebie z Paryża
— poinformował ją Blaise Zabini z niepewną miną.
— Tylko nie wiemy, czy ci się spodoba
— wtrącił Draco Malfoy z wyraźnym wahaniem w głosie.
— Tak? A co to jest?
Draco westchnął i wyjął zza pleców
sporej wielkości paczkę. Owinięta była niebiesko-srebrnym papierem i związana
srebrną tasiemką. Wyglądała bardzo ładnie i jednocześnie niepokojąco.
Zastanawia Cię, dlaczego niepokojąco, mój Czytelniku? Musisz wiedzieć, że
Corny rzadko otrzymywała prezenty. Zazwyczaj były to dary od Czerwonego Krzyża,
każda paczka w szarym papierze i związana zwykłym sznurkiem. Absolutnie żadna z
nich nie była tak ślicznie opakowana. Z tego powodu dziewczynka poczuła się
nieco niepewnie. Nie wiedziała, jak się zachować. Nigdy nie dostała takiego
prawdziwego prezentu. Specjalnie dla niej, ładnego i mogącego sprawić szczerą
radość.
— Ehm… Ja… — wyjąkała, wpatrzona w
niebieski papier. Zawstydzona nie podnosiła wzroku i na szczęście nie widziała
tryumfalnej miny białowłosego, który był strasznie zadowolony z siebie. W końcu
udało mu się zbić z pantałyku tę zawsze pewną siebie dzikuskę. — Eee… Dzięki —
mruknęła wreszcie z wielkim trudem.
— Nie ma za co — odparł Blaise
uprzejmie. W przeciwieństwie do przyjaciela, wydawał się równie zawstydzony co
dziewczynka. — Może lepiej otwórz.
Usiedli na krawężniku – pierwsza
Corny najbliżej rogu ulicy, dość mocno zaciekawiona, Draco nieco z dala, zdolny
do natychmiastowej ucieczki, a między nimi Blaise, niepewny i pełen obaw.
Dziewczynka rozdarła kolorowy papier i dostała się do dużego, kwadratowego pudła
– różowego w biało-czerwone kropki. Podrapała się nad lewą brwią. Otworzyła je
z małym wahaniem. Zaniemówiła. W środku, pod górą bladoróżowego papieru
spoczywała sukienka. Ładna, niebieska sukienka na ramiączka, dokładnie taka jak
te, które nosiły dziewczynki w lepszych dzielnicach. Corny zdumiała się na ten
widok. Gwałtownie odsunęła od delikatnego materiału swoje brudne ręce.
— Co to?
Chłopcy spojrzeli po sobie.
— Nooo, sukienka — odparł Blaise.
— Ale ja… Ja nie mogę tego wziąć —
powiedziała tak stanowczo, jak tylko stanowczo może wyrazić się dziesięcioletnia
dziewczynka i gwałtownie odsunęła od siebie pudełko.
— Jak to nie? — Draco był o krok od głębokiego
oburzenia. — Dlaczego?
— Bo nie mam gdzie tego założyć. Poza
tym jest za ładne.
— Co? - zapytali jednocześnie obaj
bardzo zdziwieni chłopcy.
Corny popatrzyła krytycznie na swoich
przyjaciół jak na idiotów. Jej mina mówiła, że czasem zachowywali się oni jak
nic nie rozumiejący kretyni. I trochę tacy byli, mój drogi Czytelniku –
niewinni i uroczy w swojej niewiedzy. Nie znali prawdziwego życia, nie
wiedzieli jak to jest być całkiem normalnym, całkiem przeciętnym i na dodatek
całkiem biednym człowiekiem. I nie mieć nic – ani miłości, ani pieniędzy. Ona
miała to nieszczęście mieć tego świadomość.
— Przestańcie — zdenerwowała się. —
Przecież nie założę tego i nie będę grała w piłkę. Albo biła się. Albo biegała
z wami po Londynie. Będę się strasznie wyróżniać. A poza tym — wzruszyła
ramionami — ja nie potrafię chodzić w takich ładnych rzeczach.
— Nie rozumiem — mruknął
skonsternowany Draco.
— Nie musisz. Po prostu nie mogę tego
przyjąć. Nie mogę. I… muszę iść — nagle zerwała się z chodnika i popędziła w
stronę sierocińca, nie oglądając się za siebie.
Pęd powietrza rozwiewał jej brudne,
roztrzepane, czarne włosy i łomotał jej brudną, brzydką, szarą sukienką. Brudną
twarz znaczyły mokre ślady łez. Co chwilę ocierała je równie brudną ręką, ale
nie zatrzymała się. Nie spojrzała na zdumionych chłopców. Oni nic nie
rozumieli. Prócz tego, że nikt nie może zobaczyć ich razem – ani matka Blaise’a,
ani rodzice Dracona, ani też opiekunki z sierocińca Corny. Nikt. Ale nadal nie
rozumieli, że robienie drogich prezentów biednym dzieciom nie jest wcale dla
nich miłe. Bo te biedne dzieci nie mają komu pokazać tych prezentów. Nie
potrafią się nimi cieszyć, skoro i tak musiałyby schować je głęboko na dnie
szafy. Dlatego Corny wbiegała do budynku sierocińca, trzasnęła drzwiami i
postanowiła przeczekać, aż sukienka gdzieś zniknie. Nieważne gdzie.
Na rogu Bradwell Road i Clover Close,
na krawężniku, siedziało dwóch dobrze
ubranych chłopców. Dwóch bardzo zmartwionych chłopców. A obok nich leżała
sterta niebiesko-srebrnego papieru i otwarte różowe pudełko w biało-czerwone
kropki. Niechciany prezent.
Dzieci ulicy nienawidzą litości.
Co mówisz? Prychasz? Nie? To dobrze.
Wiesz, mój Czytelniku, los bywa przewrotny. Gdyby Corny wiedziała, co będzie
działo się z nią za kilka lat, nigdy by w to nie uwierzyła. Że drogie prezenty
od przyjaciół pomogą jej wpasować się w codzienność. Nie odstawać. Gdyby
wiedziała, to właśnie ona by prychnęła. Ale za te kilka lat było jej już
wszystko jedno. Dlaczego, pytasz?
Pióra tego Anioła były czarne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Pod rozdziałami proszę zostawiać tylko komentarze na temat treści. Wszystko inne będzie traktowane jako spam, a na spam jest odpowiednia zakładka.