sobota, 5 maja 2012

Bonus pierwszy

Opowieść z sierocińca  




Byłeś kiedykolwiek w Londynie, mój drogi Czytelniku? Jeśli tak, zapewne zwiedziłeś Pałac Buckingham lub Galerię Narodową, a może przejechałeś się na Londyn Eye. Albo zaszedłeś na Tower Bridge czy London Bridge, pod Big Ben, do siedziby londyńskiego parlamentu czy Natural History Museum, albo może też jeździłeś od sklepu do sklepu czerwonymi, piętrowymi autobusami – wizytówką tego miasta. Mogłeś odwiedzić galerię Tate Modern lub słynny Tower of London albo popłynąć promem przez Tamizę. Ale jeśli mi pozwolisz, zabiorę Cię w całkiem inne miejsce, jakiego jeszcze nie widziałeś. Ale ostrzegam, nie będzie to przyjemna wycieczka. Poza tym wycieczka w przeszłość.
Miejsce to było chyba przedsionkiem piekła.
Bezsprzecznie była to jedna z najbiedniejszych dzielnic Londynu i mimo że tuż za rogiem znajdowała się Bradwell Road, tak zwana ulica willowa, Clover Close od lat zaliczało się do londyńskich slumsów. Zdawało się, że nawet ciężka mgła gęstniała w tej części miasta, tu gdzie mieszkała biedota, a ludzie z innych okolic – niezależnie czy bogaci, czy biedniejsi, czy po prostu przeciętni – z daleka omijali to miejsce. Ulice były puste, brudne i smutne, pachniały biedą, przemocą i złem. Domy były puste, brudne i smutne, stare i zniszczone przez czas, pachniały stęchlizną i moczem, a w dużej mierze też alkoholem. Z każdego słychać było przekleństwa, płacze i kłótnie, brzdęk obijanych butelek i rzucanych o ściany przedmiotów, głównie talerzy. Przez brudne okna ledwo, ale widać było całą ludzką nędzę. Wierz mi, drogi Czytelniku, nie chciałbyś tu trafić.
Przypatrz się dobrze. Dokładnie na samym środku Clover Close, ulicy granicznej dla slumsów, stał pusty, nieogrodzony skwer. Pusty i smutny. Żadnej trawy, kwiatów czy nawet chwastów. Żadnych drzew, jeśli nie liczyć tych trzech spróchniałych, bezlistnych pni tuż przy chodniku o popękanych płytach. A pośrodku tej parceli był omszony, zakurzony budynek z czerwonej cegły. Sprawiał bardzo przygnębiający widok. Z przeżartych przez korniki drzwi odchodziła farba, w niektórych oknach o bardzo brudnych szybach te dawno wybite zastąpiono kartonem. Komin był na wpół zawalony, dach wyglądał jakby lada chwila miał spaść na tego, kto mocniej załomocze w drzwi i niechybnie przeciekał. Wszystko nadgryzione zębem czasu i pozostawione swojemu losowi.
Sierociniec.
Na pustym skwerze, tak jak właśnie i w tamtej chwili, często przebywali się wychowankowie sierocińca, ubrani w stare, zniszczone ubrania otrzymane od Czerwonego Krzyża lub od ludzi, którym nie były one potrzebne. Były to głównie dzieci niechciane, znalezione na śmietnikach, na dworcach, pod mostami lub pod drzwiami sierocińca. Sieroty, dzieci z rodzin patologicznych albo rozbitych. Uciekinierzy z rodzinnych domów, dzieci porzucone na dworcach kolejowych lub odebrane rodzicom przez sądy. Dzieci ulicy.
Tutaj przeszło czterdziestka dzieciaków podzielona była według wieku na cztery kilkunastoosobowe grupy. Najstarsi od piętnastu do osiemnastu lat, ci, którzy mieli niedługo lub najdalej za kilka lat opuścić mury sierocińca, siedzieli pod drzewami, rzucali kamieniami w młodsze dzieci, klęli i palili papierosy. Ci trochę młodsi, od lat dziesięciu w górę, starali się unikać rzucanych w nie kamieni, a dodatkowo przypatrywali się najstarszym i starali się ich naśladować, co im zresztą nie szło, bo nie umieli i zresztą nie mieli co palić. Dzieciaki poniżej dziesięciu lat dzieliły się na dwie grupy: na te, co umiały biegać i wykorzystywały to w praktyce oraz na te, co jeszcze biegać nie potrafiły i siedziały w wózkach na zewnątrz budynku lub w łóżeczkach wewnątrz. Rozbrzmiewały okrzyki, wrzaski, śmiechy i płacze.
Nie krzyw się. Uwierz mi, że takie miejsca nadal istnieją, widziałam je na własne oczy – tam nikt nie mówi o prawach dziecka, o higienie, nauce, miłości i odpowiednich warunkach. Takie miejsca nadal istnieją i nie życzyłabym nawet mojemu największemu wrogowi tam trafić.
Ale spójrzmy nieco dalej od tej rozkrzyczanej hałastry. Tuż pod jedną ze ścian budynku w skupieniu i całkiem samotnie bawiła się mała czarnowłosa dziewczynka. Miała na sobie szarą sukienkę, zbyt dużą i brzydką, a proste czarne włosy związała starą tasiemką. Jej oczy były bardzo duże i czarne. Trudno było określić jej wiek, czego powodem był workowaty strój, w który została ubrana. Dziewczynka siedziała z pochyloną głową, ze skrzyżowanymi nogami, tyłem do pozostałych dzieci. W ręku miała cienki patyk i rysowała na piasku domy, ładne, dobre domy z przyjaznymi, dobrymi domownikami, a potem wymyślała historie dla mieszkających w tych domach ludzi. Przy tym cały czas milczała i tylko uśmiechała się do siebie, czasem radośnie, a czasem smutno.
Dziewczynka zwana była przez większość dzieci wariatką.
Była ona wyjątkowa i nie miała łatwego życia w tym miejscu, a ty, choć jej nie znałeś, mój drogi Czytelniku, musisz mi uwierzyć na słowo. Dzieci takie jak ta dziewczynka nigdy nie mają łatwo, właśnie dlatego że są WYJĄTKOWE. Tak, ona była WYJĄTKOWA w ten najbardziej wyjątkowy z wyjątkowych sposobów wyjątkowości. Potrafiła robić niezwykłe rzeczy, których nie umiały inne dzieci i dlatego wszystkie się jej trochę bały. A jeśli zgraja przyzwyczajonych do walki o swoje sierot czegoś się boi, wtedy wspólnie atakuje przedmiot lęku. Tu nie było inaczej, ale problem polegał na tym, że ta mała istotka prócz swojej wyjątkowości potrafiła też nieźle się bić. I gdy jej się chciało, pokazywała innym wychowankom sierocińca, gdzie ich miejsce.
Jednak czasem potrzebowała samotności, a wtedy siadała z dala od innych dzieci i opowiadała sama sobie piękne historie. Bo umiała wymyślać naprawdę ładne bajki. Chciałbyś ich posłuchać? Może kiedyś Ci się to uda, jeśli ją ładnie poprosisz. Ale musisz wiedzieć, że ona rzadko robiła to, o co ją proszono.
Zapewne ciekawy jesteś, kim była ta dziewczynka, tak? Nie tylko ty. Każdy, kto przypadkiem zabłąkał się w te okolice i zobaczył samotną, dziecięcą postać siedzącą z dala od innych dzieci, zastanawiał się, kim może być ta mała istotka.
Nazywała się Ceridwen. Ceridwen Riannon Morgenstern. Jej imiona miały celtyckie pochodzenie – pierwsze dostała po walijskiej bogini ziarna i płodności, natomiast drugie po bogini-czarodziejce uosabiającej cierpliwe znoszenie krzywd i upokorzenia. Jej nazwisko miało osobną historię. Morgenstern oznacza gwiazdę poranną, wiesz? Innymi słowy samego szatana.
Myślisz pewnie, że rodzice dziewczynki byli jakimiś wielkimi fanatykami mitologii celtyckiej albo coś w tym rodzaju. Ale niestety się mylisz. Spójrz, mój drogi Czytelniku, na tę okolicę. Sierociniec, slumsy, nędza i brud - ona w tym się wychowała. Nauczyła się radzić sobie w każdej sytuacji, zdobywać to, czego zapragnęła, kraść, jeśli nie było innej możliwości przeżycia. To wszystko dało jej wychowywanie się tutaj, a rodzice… Oni dali jej tylko życie. A potem zostawili ją pod obdrapanymi drzwiami tego nędznego przybytku jedynie w białym kocyku z wyszytymi na nim inicjałami: C. R. M. Cóż one znaczyły? Jakie było prawdziwe nazwisko też czarnowłosej osóbki? Nikt nie wiedział. Nie było żadnego listu, żadnego kawałka papieru czy aktu urodzenia. Nic. Tylko te trzy litery. C. R. M. A potem została Ceridwen Riannon Morgenstern. Z kaprysu jakiejś opiekunki, która była fanatyczką różnych mitologii, a wtedy akurat przechodziła fazę na wierzenia Celtów. Wcale nie z wyboru rodziców, którzy długo namyślali się nad nietypowym imieniem dla córki. Po prostu z przypadku. Możliwe było, że gdyby trafiła do sierocińca nieco wcześniej czy później, gdy jeszcze nie było lub gdy ta stuknięta opiekunka już sobie poszła, nazwaliby ją Cassandra, Clarissa czy Clare, a jakieś inne dziecko otrzymałoby takie dziwne imiona. Ale to była właśnie ona - to ona musiała otrzymać imiona walijskich bogiń i nazwisko po upadłym aniele. Nikt inny nie miał takiego pecha. I mimo wszystko, pomimo tych rzeczy, które opowiedziałam Ci o jej wyjątkowości, ona wcale taka się nie czuła. Według niej samej była po prostu dziwna i pechowa.
Ile miała lat? Podobno dziesięć. Znaleziono ją na progu sierocińca latem roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego. Dwudziestego szóstego lipca. Jak już mówiłam bez aktu urodzenia. Dyrektorka ośrodka, zapijaczona, niska i bardzo gruba stara panna o czerwonym nosie, pani Eleonora Combs, stwierdziła, że podrzucone dziecko miało nie więcej niż dwa dni. W ten sposób ustalono jej datę urodzenia.
Jednak gdy zaczepisz kogoś z okolicy i zapytasz, czy pod Clover Close 13 mieszka niejaka Ceridwen Morgenstern, ten odpowie Ci, że nikogo takiego tam nie ma. Owszem, jest tam jedna sierota o takim nazwisku, ale na imię ma Corny, a nie Ceridwen. Corny Morgenstern, mała, lekko szurnięta dzikuska.
Jeśli chcesz, zdradzę Ci pewną tajemnicę. Chodź bliżej i nadstaw ucha. Nie może tego usłyszeć nikt inny. Corny Morgenstern była… c z a r o w n i c ą. Tak, czarownicą. Nie chodzi wcale o te roztrzepane poczwary z brodawkami na nosie, które mają czarnego kota i mieszają w kotle obrzydliwe wywary. Była czarownicą z gatunku tych, które chodziły do szkół i mogły być zarówno dobre, jak i złe. Nie wierzysz mi? To co powiesz na to, że tuż za rogiem, na ulicy willowej, mieszkał taki sam jedenastoletni czarodziej ze swoją piękną matką czarownicą? A czasami przyjeżdżał do niego drugi czarodziej mający lat dziesięć? Obaj byli przyjaciółmi tej małej czarnulki, która teraz bawiła się na skwerze ogradzającym sierociniec.
Zobacz, jeden z nich wyglądał właśnie zza rogu ulicy. Był wysoki i dość postawnej postury, miał czarne, roztrzepane włosy, czekoladowe oczy oraz oliwkową skórę. Chłopiec szybko ocenił sytuację, a następnie zaczął miauczeć jak torturowany kociak. Dziewczynka gwałtownie podniosła głowę. Gdy zobaczyła chłopca, rzuciła patyk i podniosła się z ziemi. Otrzepała swoją szarą sukienkę, zostawiając na niej ślady brudnych rąk. Spojrzała na inne dzieci, ale żadne z nich nie wykazało najmniejszego zainteresowania jej zachowaniem, więc wzruszyła ramionami i zaczęła przekradać się pod oknami sierocińca. Wcale nie było to dla niej trudne, bo była bardzo niska. Już po chwili razem stanęła obok chłopca i razem schowali się za ogrodzenie, aby nie widać ich było od strony sierocińca.
— Już wróciliście? — rzuciła dziewczynka na powitanie. Nie było żadnych uścisków, przytulania, całusów w policzki.
— Przed chwilą — obok bruneta zmaterializował się nagle białowłosy chłopiec o chudej, chorobliwie bladej twarzy i szarych, wyłupiastych oczach. Wyglądał bardzo krucho i delikatnie, gdy stanął obok sporo wyższego i grubszego kolegi. Miał jednak władczy i wyniosły wyraz twarzy. — Możesz wyjść?
— Już wyszłam — odparła z nonszalanckim wzruszeniem ramion. Chłopcy zawsze zazdrościli jej, że nie musiała tłumaczyć nikomu, gdzie i z kim wychodzi.
Brunet spojrzał wyczekująco na białowłosego, a on odpowiedział mu tym samym. Przez chwilę bili się na spojrzenia w zupełnym milczeniu, aż w końcu wyższy z chłopców odpuścił i zwrócił się do dziewczynki. Ona stała bez słowa ze spokojnym oczekiwaniem wypisanym na umorusanej twarzy.
— Przywieźliśmy coś dla ciebie z Paryża — poinformował ją Blaise Zabini z niepewną miną.
— Tylko nie wiemy, czy ci się spodoba — wtrącił Draco Malfoy z wyraźnym wahaniem w głosie.
— Tak? A co to jest?
Draco westchnął i wyjął zza pleców sporej wielkości paczkę. Owinięta była niebiesko-srebrnym papierem i związana srebrną tasiemką. Wyglądała bardzo ładnie i jednocześnie niepokojąco. Zastanawia Cię, dlaczego niepokojąco, mój Czytelniku? Musisz wiedzieć, że Corny rzadko otrzymywała prezenty. Zazwyczaj były to dary od Czerwonego Krzyża, każda paczka w szarym papierze i związana zwykłym sznurkiem. Absolutnie żadna z nich nie była tak ślicznie opakowana. Z tego powodu dziewczynka poczuła się nieco niepewnie. Nie wiedziała, jak się zachować. Nigdy nie dostała takiego prawdziwego prezentu. Specjalnie dla niej, ładnego i mogącego sprawić szczerą radość.
— Ehm… Ja… — wyjąkała, wpatrzona w niebieski papier. Zawstydzona nie podnosiła wzroku i na szczęście nie widziała tryumfalnej miny białowłosego, który był strasznie zadowolony z siebie. W końcu udało mu się zbić z pantałyku tę zawsze pewną siebie dzikuskę. — Eee… Dzięki — mruknęła wreszcie z wielkim trudem.
— Nie ma za co — odparł Blaise uprzejmie. W przeciwieństwie do przyjaciela, wydawał się równie zawstydzony co dziewczynka. — Może lepiej otwórz.
Usiedli na krawężniku – pierwsza Corny najbliżej rogu ulicy, dość mocno zaciekawiona, Draco nieco z dala, zdolny do natychmiastowej ucieczki, a między nimi Blaise, niepewny i pełen obaw. Dziewczynka rozdarła kolorowy papier i dostała się do dużego, kwadratowego pudła – różowego w biało-czerwone kropki. Podrapała się nad lewą brwią. Otworzyła je z małym wahaniem. Zaniemówiła. W środku, pod górą bladoróżowego papieru spoczywała sukienka. Ładna, niebieska sukienka na ramiączka, dokładnie taka jak te, które nosiły dziewczynki w lepszych dzielnicach. Corny zdumiała się na ten widok. Gwałtownie odsunęła od delikatnego materiału swoje brudne ręce.
— Co to?
Chłopcy spojrzeli po sobie.
— Nooo, sukienka — odparł Blaise.
— Ale ja… Ja nie mogę tego wziąć — powiedziała tak stanowczo, jak tylko stanowczo może wyrazić się dziesięcioletnia dziewczynka i gwałtownie odsunęła od siebie pudełko.
— Jak to nie? — Draco był o krok od głębokiego oburzenia. — Dlaczego?
— Bo nie mam gdzie tego założyć. Poza tym jest za ładne.
— Co? - zapytali jednocześnie obaj bardzo zdziwieni chłopcy.
Corny popatrzyła krytycznie na swoich przyjaciół jak na idiotów. Jej mina mówiła, że czasem zachowywali się oni jak nic nie rozumiejący kretyni. I trochę tacy byli, mój drogi Czytelniku – niewinni i uroczy w swojej niewiedzy. Nie znali prawdziwego życia, nie wiedzieli jak to jest być całkiem normalnym, całkiem przeciętnym i na dodatek całkiem biednym człowiekiem. I nie mieć nic – ani miłości, ani pieniędzy. Ona miała to nieszczęście mieć tego świadomość.
— Przestańcie — zdenerwowała się. — Przecież nie założę tego i nie będę grała w piłkę. Albo biła się. Albo biegała z wami po Londynie. Będę się strasznie wyróżniać. A poza tym — wzruszyła ramionami — ja nie potrafię chodzić w takich ładnych rzeczach.
— Nie rozumiem — mruknął skonsternowany Draco.
— Nie musisz. Po prostu nie mogę tego przyjąć. Nie mogę. I… muszę iść — nagle zerwała się z chodnika i popędziła w stronę sierocińca, nie oglądając się za siebie.
Pęd powietrza rozwiewał jej brudne, roztrzepane, czarne włosy i łomotał jej brudną, brzydką, szarą sukienką. Brudną twarz znaczyły mokre ślady łez. Co chwilę ocierała je równie brudną ręką, ale nie zatrzymała się. Nie spojrzała na zdumionych chłopców. Oni nic nie rozumieli. Prócz tego, że nikt nie może zobaczyć ich razem – ani matka Blaise’a, ani rodzice Dracona, ani też opiekunki z sierocińca Corny. Nikt. Ale nadal nie rozumieli, że robienie drogich prezentów biednym dzieciom nie jest wcale dla nich miłe. Bo te biedne dzieci nie mają komu pokazać tych prezentów. Nie potrafią się nimi cieszyć, skoro i tak musiałyby schować je głęboko na dnie szafy. Dlatego Corny wbiegała do budynku sierocińca, trzasnęła drzwiami i postanowiła przeczekać, aż sukienka gdzieś zniknie. Nieważne gdzie.
Na rogu Bradwell Road i Clover Close, na  krawężniku, siedziało dwóch dobrze ubranych chłopców. Dwóch bardzo zmartwionych chłopców. A obok nich leżała sterta niebiesko-srebrnego papieru i otwarte różowe pudełko w biało-czerwone kropki. Niechciany prezent.
Dzieci ulicy nienawidzą litości.

Co mówisz? Prychasz? Nie? To dobrze. Wiesz, mój Czytelniku, los bywa przewrotny. Gdyby Corny wiedziała, co będzie działo się z nią za kilka lat, nigdy by w to nie uwierzyła. Że drogie prezenty od przyjaciół pomogą jej wpasować się w codzienność. Nie odstawać. Gdyby wiedziała, to właśnie ona by prychnęła. Ale za te kilka lat było jej już wszystko jedno. Dlaczego, pytasz?
Pióra tego Anioła były czarne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Pod rozdziałami proszę zostawiać tylko komentarze na temat treści. Wszystko inne będzie traktowane jako spam, a na spam jest odpowiednia zakładka.