środa, 20 lipca 2011

Rozdział czwarty

Wspominanie

 Pierwsza wielka przyjaźń to coś równie potężnego i pięknego jak pierwsza miłość.
Karel Capek

Pewnego dnia styczeń po prostu się skończył i nagle nastał luty. Ochłodziło się jeszcze i spadło więcej śniegu. Lekcje na zewnątrz zamku zostały przeniesione do środka, jak co roku o tej porze, kiedy wyjście na błonia było zupełnie niemożliwe z powodu grubej warstwy śniegu zalegającego pod drzwiami i utrudniającego ich otworzenie. Stary woźny Filch kręcił się po Hogwarcie na krótkich, patykowatych nogach, gładził swoje rzadkie włosy oraz całkiem sporą łysinę i klął pod nosem, skarżąc się swej ukochanej Pani Norris – wypłowiałej i równie starej co on kotce – na ostre łupanie w kościach, a także bezczelne bachory biegające po korytarzach i znoszące na nie śnieg z wewnętrznego dziedzińca. Robił to wystarczająco cicho, by nie usłyszał tego żaden nauczyciel, lecz równocześnie wystarczająco głośno, żeby słyszeli to uczniowie. Kotka odpowiadała mu pełnymi zrozumienia miauknięciami, chowając się w jego płaszcz. Na korytarzach powiewało chłodem, a wewnętrzny dziedziniec został zamknięty wraz z przylegającymi do niego krużgankami, żeby woźny miał odrobinę miej pracy. Uczniowie nierzadko przemykali korytarzami w ciepłych płaszczach i kurtkach, owinięci szalami, a w każdej klasie płonął ogień w kominku. No niezupełnie w każdej. W sali opcm wciąż było ciemno i zimno, ale na królestwo Snape’a nikt się nie skarżył z obawy przed nim samym.
Zbliżały się walentynki, które podzieliły adeptów magii na kilka grup. Jedni już byli podekscytowani, obliczali, ile kartek tudzież prezentów wyślą lub ile kartek tudzież prezentów dostaną. Drudzy traktowali tę sprawę obojętnie, widząc w niej pogańskie wierzenia i mugolskie, przesłodzone bajanie oraz nie mając zamiaru tego praktykować. Byli też tacy, którzy już na samo słowo walentynki dostawali białej gorączki i zaczynali zgrzytać zębami.
Tej grupie przewodniczył Draco Malfoy we własnej osobie.
— Czarna, błagam cię, skończ wreszcie, bo robi mi się niedobrze — mruknął, gdy dziewczyna kolejny raz przeliczała swoich wielbicieli i zastanawiała się, któremu z nich w tym roku wysłać kartkę. Tę jedną na milion.
— Och, Draco, skarbie, coś ty taki nadwrażliwy. — Machnęła na niego ręką, aby jej nie przeszkadzał, nie zawracając sobie głowy jego słowami. — Przecież wiesz, że ta jedna jedyna kartka ode mnie to wielki zaszczyt, więc muszę bardzo dokładnie przemyśleć swój wybór.
Draco skrzywił się, a potem wcale niearystokratycznie udał, że wymiotował do swoich płatków. Część siedzących najbliżej Ślizgonów zachichotała w rękawy szat, wzbudzając tym samym zainteresowanie innych domów. Z kolei Corny roześmiała się głośno i szczerze, a potem nagle się zreflektowała i żeby nie urazić przyjaciółki, spróbowała to ukryć. Parsknęła więc do swojej kawy. Efekt był do przewidzenia – opryskała nią wszystkich wokoło, zwracając na siebie powszechną uwagę.
Panna Morgenstern też nie obchodziła walentynek w dosłownym tego słowa znaczeniu. Zarówno ona, jak również Draco oraz Blaise, dostawali te nieszczęsne kartki tudzież głupie, tandetne prezenciki, ale trofea zwykle lądowały w kominku, a żadne z nich nie przywiązywało do nich zbyt wielkiej wagi.
W przeciwieństwie do Czarnej, dla której od czterech lat to święto było wręcz rytuałem. Odkąd na trzecim roku została – z niezrozumiałych przyczyn – uznana za najładniejszą dziewczynę w szkole, była wręcz zasypywana liścikami, prezentami i kwiatami przy każdej możliwej okazji. W głównej mierze przez Ślizgonów, ale zdarzyło się też kilku Krukonów oraz niewielka ilość Puchonów oczarowanych jej urodą. Ba! Byli w tej grupie nawet zakochani na zabój Gryfoni, którzy podobno nie gustowali w Ślizgonkach.
Czwarta kartka w jej karierze. Tylko jedna w roku i tylko jeden wyróżniony nią chłopak, który dostąpi zaszczytu spędzenia z dziewczyną nocy. Draco dobrze pamiętał, że to on dostał pierwszą kartkę – na trzecim roku. A że wtedy jeszcze nie chodziło o to, o co chodziło obecnie, Draco nie skorzystał z zaproszenia. Młody był i głupi, ot co. Teraz by się nie zawahał. No ale teraz nie chodziło o trzymanie się za rączkę i patrzenie sobie w oczy.
— Do walentynek została jeszcze kupa czasu — stwierdził Anioł znad jajecznicy i Proroka Codziennego, w którym nie było nic ciekawego. Jak zwykle.
— To jeszcze tylko dziesięć dni — odparła Czarna, która zaczęła odliczanie od początku lutego. — Dziesięć dni, a kilkadziesiąt chłopców i tym samym kilkadziesiąt kandydatur do przejrzenia. To wcale nie tak dużo.
— Spora część z nich odpada z miejsca, bo nie spełnia twoich kryteriów już w przebiegach — zauważył chłopak, nader rozsądnie jak na niego. — Tak więc zostaje ci około dwudziestu, w porywach do trzydziestu. Po wykluczeniu z powodu twojego widzimisię ponad połowy, do końca eliminacji dotrwa raptem kilku. Nad czym tu myśleć? Nie można tak od razu?
— Nie. To musi być bardzo przemyślane.
Prychnął. Jego mina mówiła bardzo wyraźnie, co on o tym myślał. Nott często powtarzał, że chciałby mieć takie powodzenie u dziewczyn jak Draco, ale sam też nie mógł narzekać na brak chętnych. Nie sprawiał także wrażenia, jakoby pragnął wysyłać różowe karteczki w serduszka i wisiorki z napisem: Kocham Cię. No chyba że jakaś dziewczyna go odrzucała i postanowił zdobyć ją za wszelką cenę. Anioł bywał bardzo uparty i zawsze osiągał to, czego chciał. Corny powtarzała, że dorównywał w tym Draconowi, ale białowłosy wolałby unikać przyrównywania go do Notta. On miał klasę. I nie nosił tęczowych tenisówek.
Draco zwykł nazywać święto zakochanych lutowym cyrkiem. Zdobywanie popularności w tak tandetny sposób było daleko poniżej jego godności, dlatego nie miał najmniejszego zamiaru przykładać do tego ręki. Znał na to dużo lepsze i mniej poniżające sposoby. Co innego Pansy, która maniakalnie kolekcjonowała wszystkie otrzymane przez siebie prezenciki za kilka knutów i bezsensowne walentynkowe wierszyki, a z okazji tego święta wysyłała jedną jedyną kartkę. Otrzymanie jej było zaszczytem i zarazem zaproszeniem. Co z tego, że już następnego dnia dziewczyna zdeptała serce nieszczęśnika? Ważne, że przez tą jedną noc był w raju.
— Mniejsza o to. Zaraz macie obronę — wtrąciła Corny, machając przyjaciółce dłonią tuż przed twarzą. — Przypuszczam, że profesor nie przyjmie tłumaczenia, że spóźniliście się z powodu przygotowań do walentynek.
Faktycznie, co roku im bliżej było czternastego lutego, tym Snape miał gorszy humor i bywał bardziej drażliwy. Jeśli chodziło o nieznoszenie walentynek, Draco chylił z podziwem czoło przed swoim wychowawcą, który przewyższał go w tym o całą głowę. Szeptano po kątach, że gdy było to możliwe, Snape zapewne odwołałby wszystkie święta, zaczynając od Bożego Narodzenia.
— Hmmm… Czy profesor obchodzi walentynki? — zastanowiła się Parkinson, chowając listę do szkolnej torby i wstając od stołu.
Corny, mało zainteresowana tym faktem, wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Zapytaj go.
Ujrzawszy minę Pansy, odnosiło się wrażenie, że od dłuższego czasu miała taki zamiar, a Corny jedynie mimowolnie jej o tym przypomniała. Draco popukał się w czoło, ale dziewczyna wcale się tym nie zraziła.
— No co? Może się ucieszy, jeśli ktoś…
— Taaak, Czarna, NA PEWNO niezmiernie się ucieszy — sarknął, patrząc na nią z politowaniem. Czasem zastanawiał się, jakim cudem ta dziewczyna trafiła z taką inteligencją do Domu Węża. Z takim podejściem do życia idealnie nadawała się do Gryffindoru. Albo na śmierciożerczynię. — Twój portret zawiśnie na ścianie w klasie obrony jako przykład człowieka, któremu wyjęto mózg tępym piórem.
— Hę?
— Smoczysko właśnie dał ci do zrozumienia, że profesor cię zabije, jeśli tylko spróbujesz zmusić go do obchodzenia czegokolwiek, a już zwłaszcza walentynek — wyjaśnił jej uprzejmie Diabeł.
— Mało tego — wtrącił wesoło Anioł. — Zapewne zginiesz w okrutnych mękach, poddana torturom, twoje ciało zostanie zmasakrowane, poćwiartowane i zakopane na błoniach, a mózg…
— Spokojnie, Anioł. Zrozumiałam, naprawdę — mruknęła Pansy.
Draco wypuścił ze świstem powietrze, domyślając się, że mimo wszystko nie miała zamiaru rezygnować z tego pomysłu. Gdy Czarna coś sobie wbiła do głowy, nie było takiej siły, która by ją od tego odwiodła. Zwłaszcza gdy chodziło o coś tak dla niej ważnego jak walentynki. Ślizgoni byli chyba najbardziej upartymi uczniami ze wszystkich hogwarckich Domów.
— Co dzisiaj mamy? — zapytał ni z tego, ni z owego Diabeł, gdy już schodzili do lochów w pobliże klasy Snape’a.
Draco, który od kilku minut rozmyślał, po jaką cholerę w ogóle interesować się życiem Snape’a, a już zwłaszcza jego niechęcią do walentynek, nagle zamrugał gwałtownie. Zastanowił się głęboko nad sensem skierowanego do niego pytania, ale go w nim nie widział. Spojrzał na przyjaciela. Jak to – co dzisiaj mieli? Kilka razy powtórzył słowa bruneta w pamięci. To pytanie było głupie.
— Jak to – co? Wtorek.
— Hm… — mruknął Zabini do siebie, ignorując zdezorientowaną minę kumpla. — Zatem jutro będzie środa…. Czyli pierwsze mamy zaklęcia… — mamrotał cicho pod nosem. — Potem dwie godziny opcm i dwie eliksirów… Nie, nie pójdzie.
Draco podrapał się po głowie.
— Co nie pójdzie? Co ty tam znowu kombinujesz, Diable? — zainteresował się z bardzo uprzejmą miną.
Kumpel spojrzał na niego z zadziornym błyskiem w oku. Pochylił się w jego stronę, sugerując chęć przekazania danych poufnych. Draco mimowolnie się tym zainteresował. Kochał sekrety.
— Na piątek trzeba zorganizować butelkę Ognistej.
Draco uniósł brwi. Głośny dzwonek oznajmił wszystkim początek lekcji, więc właśnie przemieszczali się w kierunku otwartych drzwi sali obrony. Przed nimi szedł Potter z ferajną, co nieco rozproszyło uwagę młodego Malfoya i jak zwykle zalała go niepojęta i nieopanowana fala niechęci.
— Butelkę Ognistej?
— Noo…
— Ale po jakie licho?
— Oj, Smoku — lekko zirytowany Diabeł mlasnął językiem. Jeszcze bardziej zniżył głos. — Nie bądź takim nierozumnym niewiniątkiem. Zgarniemy Corny i znajdziemy jakieś miłe miejsce. Już dawno nie siedzieliśmy tylko we trójkę.
Draco nagle przestał wpatrywać się w plecy Gryfona i spojrzał na kumpla z zaciekawieniem. Szare komórki w jego mózgu zaczęły działać, aż ten w końcu zaskoczył. Chłopak mruknął niewyraźnie na znak, że zrozumiał w końcu. Akurat mijał ich niezbyt rozgarnięty Neville Longbottom, ze spuszczoną głową wracający z początku sali. Zapomniał z korytarza swojej torby.
— Próbujesz nakłonić mnie do złego czynu, co? — Białowłosy uśmiechnął się paskudnie. — Nieładnie, nieładnie. Ja się piszę, a Ognista też się znajdzie.
Zabini wyszczerzył się.
— Nie rozumiem, czemu aż na piątek? — syknął jeszcze Draco, bo byli już w klasie, a Snape królował za katedrą z groźną miną. — Przecież nie mamy zamiaru się upić, tylko pogadać.
Diabeł zamyślił się głęboko.
— W sumie to masz rację. Może być nawet dzisiaj, choć pewnie i tak skończy się to jak skończy. Tylko pozostaje pytanie: czy Corny się na to zgodzi?
— Nie ma problemu — uspokoił go Malfoy. W głowie już układał plan. — Wiem, jak ją przekonać.
— No to super — mruknął zadowolony brunet.
Zajmowali właśnie swoje miejsca, gdy z ławki przed nimi pochylił się w ich stronę Anioł. W klasie panował jeszcze szmer, bo nie wszyscy zdążyli usiąść, lecz nie był to zwykły gwar przy wchodzeniu do klasy. Tylko szmer. W sali był Snape, jak zwykle w paskudnym humorze (nastroje Mistrza Eliksirów wahały się od złych lub lekko rozeźlonych, przez nieprzyjazne, paskudne, aż do morderczych), więc wszyscy mieli się na baczności.
— A co to za szeptana rozmowa? — zapytał Nott z ciekawością.
— A to nie twój interes — odciął się Draco.
Anioł zrobił urażoną minę i odwrócił się przodem do tablicy. Draco i Blaise wymienili szybkie spojrzenia.
Całkiem niedawno Corny wytknęła Malfoyowi, że niekiedy traktował Notta z wyższością i lekceważeniem, na które on nie zasłużył. Morgenstern często mówiła, że obojętność i lekceważenie wyrządzają więcej krzywd niż jawna niechęć [1], a Draco był pewien, że kogoś przy tym cytowała. Sam zresztą nie uważał, żeby było w tym coś dziwnego, bo on wszystkich traktował w ten sposób, jednak Corny wciąż się upierała. Twierdziła, że przecież Theo należał do grupy jego przyjaciół prawie od początku, od pierwszego dnia w Hogwarcie i że należały mu się po prostu jakieś inne względy z tego tytułu. Więcej tolerancji, uprzejmiejsze zachowanie. Ale Draco ostatnio nie miał na nie siły.
Wybuchowy, nastawiony na jak największy zysk i rozgłos charakter Theo zaczynał już działać Draconowi na nerwy. Nie, on zawsze go denerwował, tylko od niedawna białowłosy przestał przymykać na to oko. Dokładnie to samo działo się z Czarną. Chcąc nie chcąc, byli więc oni izolowani właśnie za sprawą Dracona. Może niezamierzenie, ale jednak. Diabeł powoli się do tego ustosunkowywał, ale Corny głośno protestowała, choć jej samej nie działa się przecież żadna krzywda. Jednak protestowanie przed jawną niesprawiedliwością było częścią jej cornowatej natury, która kazała jej bronić wszystkich. Zwłaszcza przed Malfoyem.
Jak jej nie kochać?
Draco i Blaise znali się chyba od zawsze. Matka Diabła, Simone Zabini – która nie dalej jak kilka lat temu po raz siódmy wróciła do swojego rodowego nazwiska z powodu opuszczenia tego świata przez jej kolejnego bogatego męża – była daleką kuzynką brata ciotki matki kuzynki ojca Lucjusza Malfoya… Noo, w każdym razie jakoś tak. Istniało ryzyko, że Draco coś jednak pomylił po drodze, ale w gruncie rzeczy nie miało to większego znaczenia. Do tego dalekiego i zawiłego kuzynostwa Lucjusz zawsze się przyznawał ze wzglądu na powalającą urodę kobiety. Prywatnie należał natomiast do osobistego grona wielbicieli pięknej matki Blaise’a. Innymi słowy – była ona jego kolejną kochanką. Albo on jej kochankiem. Draco nigdy tego nie rozwikłał, a wolał nie pytać ojca.
Kilkuletni Blaise często był podrzucany do Malfoyów, żeby Simone mogła odbyć swoją kolejną podróż poślubną. Lub jakąkolwiek inną podróż, których było aż nazbyt wiele. Rzadko zabierała ze sobą syna, bo nie sposób było równocześnie czarować mężczyzn i opiekować się dzieckiem. Jednak działało to też w drugą stronę – Malfoyom zdarzało się odstawiać swojego jedynego dziedzica do kuzynki kuzyna, gdy zaistniała konieczność, a Simone akurat była w Anglii. To zdarzało się rzadziej, bo kobieta twierdziła, że londyński klimat źle wpływał na cerę i po kilku tygodniach na Wyspach musiała natychmiast wyjechać na Karaiby. Tym sposobem, dopóki Draco nie zbuntował się, mając trzynaście lat, chłopcy przebywali na zmianę w Malfoy Manor w Wiltshire, rodowej posiadłości Lucjusza i w londyńskim domu pani Zabini, odziedziczonym po którymś z mężów. Po krótkim czasie wywiązała się między nimi przyjaźń, początkowo bardziej z konieczności niż z chęci którejś ze stron. Obaj byli jedynakami mogącymi mieć wszystko, co zapragnęli, od kołyski kształtowanymi na pewnych siebie arystokratów, ale o odmiennych charakterach. Draco już w wieku trzech lat dominował nad wszystkimi i żądał posłuchu, a Blaise był milczący, bardzo zamknięty w sobie i przy tym zawsze wszystkim ulegał mimo swojej postury, jednak szybko powstała między nimi więź.
Z Pansy i Theo było nieco inaczej. Oni również pochodzili ze znamienitych arystokratycznych rodów, dlatego znali zarówno siebie nawzajem, jak i Dracona oraz Blaise’a, ale to była tylko znajomość, powierzchowna i bez przywiązywania do niej większej wagi. Pansy przewodziła dziewczynkom w ich wieku, zaś Theo zawsze włóczył jak pies się za Draconem i Blaise’em. Dopiero podczas pierwszej podróży do Hogwartu ta czwórka dzieci z dobrych domów usiadła w jednym przedziale i tak już zostało. Razem z Draconem i Blaise’em była już wtedy Corny.
Moment poznania się dziewczynki z sierocińca i dwóch arystokratów wciąż owiewała tajemnica.
Malfoy, Zabini i Morgenstern znali się dużo dłużej. Już od pierwszych dni w zamku pojawiali się wszędzie razem, tak że wszyscy się do tego przyzwyczaili i nikt nie pytał. Natomiast Nott i Parkinson wydawali się jakby dodatkiem. Wścibscy Ślizgoni zachodzili w głowę o powody tej całej sytuacji, ale nawet rozgadany Anioł i bez przerwy paplająca Czarna nabierali na ten temat wody w usta. Nikt nie palił się, żeby udzielić odpowiedzi na te zadane nie wprost pytanie.
— Hej, Smoku, budzimy się. — Diabeł mocno kopnął Draco pod ławką. — Zaraz cię profesor prześwięci.
Draco pokręcił głową. Wyjął różdżkę i rozeznał się w sytuacji. Wiedział, że mimo wszystko Snape i tak nic mu nie zrobi, bo, po pierwsze, nie karał własnych podopiecznych (przynajmniej nie przy świadkach), a po drugie, Draco podobno był jego ulubieńcem. W teorii. Białowłosy przypuszczał, że tak naprawdę nauczyciel nie za bardzo za nim przepadał.
Chłopak razem z innymi włączył się do lekcji.

— Dobra, powiedzmy, że się zgodzę. Ale niby dlaczego Pansy i Theo nie mogą iść z nami? Nie uważasz, że to trochę nie fair względem nich?
— Corny… Błagam cię, nie utrudniaj. Chcesz przez cały ten cudowny wieczór słuchać paplaniny Czarnej?
— Nie. Ale nie podoba mi się to, co na spółkę z Blaise’em macie zamiar zrobić i do czego namawiasz mnie. Oni też należą do naszej ekipy.
— Wiem, wiem. Ale, Cors, będzie jak kiedyś.
— Draco, nie ma już jak kiedyś. Kiedyś dawno minęło. A teraz Czarna i Anioł należą do naszej ekipy. Nie możemy ich wykluczać.
— Jak zacięta płyta… Corny… no weź… Nie pamiętasz, jak to było, gdy nie musieliśmy się nimi przejmować?
— Pamiętam. Ale to było dawno.
— Dawno, nie dawno, wtedy było lepiej.
— Może było. Draco, jest wojna, powinniśmy trzymać się razem, jednoczyć i takie tam. No, oczywiście nie słuchałeś Tiary Przydziału podczas Uczty Powitalnej, jak zawsze. Jedność, Draco. Tylko jedność uratuje nas w czasie wojny.
— Jasne, ale podobno na wojnie i w miłości wszystkie chwyty dozwolone. Czy jakoś tak…
— Cwany jesteś, choć nie wyglądasz [2].
— Dzięki… To jak?
— Zastanowię się. Zgłoś się za miesiąc.
— Dobra, jak chcesz. Pójdziemy sami z Diabłem, upijemy się i wypadniemy przez okno Wieży Północnej.
— Dobra, dobra. To był cios poniżej pasa. Eh, no dobra… Zgadzam się. Ale następnym razem zabieramy Pansy i Theo, tak?
— Słowo Malfoya.
— Jakoś trudno mi jest w nie uwierzyć, ale niech będzie.

Ślizgoni lubili samotność. W ciszy mogli układać swoje niecne plany, ale też lizać nieliczne rany. Draco lubił milczenie, bo było dobre. Pozwalało mu zebrać i poskładać własne myśli po chaosie dnia. Lubił ten stan, gdy siedział na parapecie wielkiego okna na jednym z hogwarckich korytarzy i zaciągał się papierosem. Tę chwilę, gdy obok niego siedzieli Corny i Diabeł, gdy mieli rozmawiać, wspominać, śmiać się, a oni nie przerywali ciszy nocy. Po prostu byli.
Księżyc świecił bardzo jasno, wlewając się przez witrażowe okno i kładąc srebrnymi cieniami na kamiennych ścianach i posadzkach. To nie była jeszcze pełnia. Draco palił papierosa za papierosem, Corny namiętnie bazgrała w swoim notatniku, a Blaise pochylał się nad rozjechanym wdaniem Quidditch przez wieki, choć znał go przecież na pamięć. Tuż obok nogi bruneta stała ledwie napoczęta butelka Ognistej Whiskey. Naprawdę nie mieli zamiaru się upijać.
— Wyobrażacie sobie, ile to już czasu minęło odkąd się poznaliśmy? — zapytała nagle Corny szeptem, najwyraźniej bojąc się zakłócać ciszę. Zamknęła swój kajecik i położyła go sobie na kolanach.
Obaj kiwnęli głowami.
— To było… hm, dziwne — odparł Blaise, wpatrując się w ciemność za oknem. Widać było wyraźnie, że zbliżająca się pełnia wlewała w niego niepokój. Jeszcze tylko kilka dni, tyle samo nocy i…
— Przeznaczenie — wyszeptała dziewczyna. Przesunęła nieco po parapecie i oparła plecami o Dracona.
Malfoy prychnął lekceważąco. Czuł życie, ciepło bijące od drobnego ciała przyjaciółki. Jego skóra była tak samo chłodna jak zachowanie.
— Nie wierzę w przeznaczenie.
— Ty nie wierzysz w wiele rzeczy, Smoku — mruknął Blaise.
To była prawda. Malfoy nie wierzył w miłość ani w miłosierdzie. Nie wierzył też w przeznaczenie – wolał sądzić, że jego życie jest tylko w jego rękach i może nim pokierować, jak mu się podobało. Myśl, że nad wszystkim stała siła, która z góry przewidywała rozwój przypadków, była dla niego przytłaczająca.
To jakby znów coś mu nie wyszło.
Corny przysunęła się bliżej niego, tak, że jej głowa spoczywała na jego ramieniu. Czuł jej ciepło, zapach konwalii, którym woniały jej włosy i ubranie, a który od pewnego czasu kojarzył mu się z bezpieczeństwem. Słyszał bicie jej serca, oddech. Mógłby ją teraz objąć i przyciągnąć do siebie. Tak bardzo blisko…
Draco otrząsnął się z niedorzecznych myśli. Nie miał pojęcia, skąd one się wzięły. On mógł mieć każdą dziewczynę, łącznie z Czarną. Nawet tę napuszoną, wszystkowiedzącą kujonicę Granger. Mógłby zdobyć każdą niedostępną cnotkę w tej sypiącej się budzie. Prócz Corny… Corny była zabroniona. Nie. To było głupie. Co to za idiotyczne myśli?, zdenerwował się na siebie. Nie rozumiał tego, to było coś dziwnego. Przecież zawsze tak siedzieli, zawsze na tym samym parapecie. On oparty o ścianę, Corny prawie leżąca na nim i Blaise naprzeciwko. Jak zawsze. To nie było nic nowego, a jednak w Draconie coś się obudziło. Nie mógł tego pojąć, dlatego zaczął się tego bać. To był strach przed nieznanym, który odczuwał każdy konserwatysta, lubiący stary porządek. Draco nie lubił zmian. I rzeczy, których nie rozumiał.
Corny była zabroniona. Zabroniona? O co w tym chodziło? To tak, jakby mógł, jakby chciał… Jakby dopuszczał myśl, że…
Ale z ciebie cholerny idiota, Malfoy, prychnął na siebie.
— Coś się stało, Draco? — zapytała nagle dziewczyna bardzo cichym głosem, wyrywając go z zadumy.
— Nie. Co miałoby się stać? — zdziwił się.
Czasem zastanawiał się, czy ona przypadkiem nie miała zdolności czytania w myślach. Ale, wbrew jego obawom, Corny po prostu wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Jesteś taki jakiś… spięty.
Draco poczuł ogromną ochotę, by podjąć próbę ugryzienia się ze złości w tyłek [3]. Oczywiście wściekał się tylko na samego siebie. Całą siłą woli próbował rozluźnić nieco mięśnie.
— Jestem trochę zmęczony — skłamał.
Nie wiedział, czy mu uwierzyła, ale nic nie powiedziała. Miał wrażenie, że wolno zasypiała na jego ramieniu. Spojrzał na przyjaciela. Blaise błądził myślami, gapiąc się gdzieś w okolice Wieży Gryffindoru i nie zwracając uwagi na cierpiącego Dracona ani zapadającą w sen Corny.

Na początku kwietnia roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego, w obszernym hallu ładnej rezydencji na obrzeżach Londynu stała walizka. Nie była ona ani duża, ani mała, nie jakaś tam wybitnie nadzwyczajna czy fikuśna, wręcz przeciwnie, najbardziej nieciekawa, prosta, z brązowej skóry, prostokątna, po prostu taka bardzo pospolita walizka i może nie byłoby w tym wszystkim nic dziwnego – przecież właścicielka tego domu często podróżowała – gdyby nie to, że walizka stała na samym środku korytarza. Wyglądało to, jakby ktoś pozostawił ją w pośpiechu, specjalnie na środku, aby nie zapomnieć i jednak wyszedł bez niej. Albo może miał właśnie wprowadzić się do tego domu, jednak wynikły pewne nieprzewidziane komplikacje, które zmusiły tego kogoś porzucić swój bagaż i iść wyjaśnić pewne sprawy.
Salon był duży i jasny, urządzony w beżu i brązie. W ogromnych oknach wisiały śnieżnobiałe firanki z organtyny [1] oraz beżowe zasłonki z najlepszego gatunku jedwabiu. Na jednej ze ścian znajdował się sporej wielkości kominek, a nad nim wielki portret przedstawiający cztery osoby – rodziców i ich dwoje nastoletnich dzieci. Na przeciwległej ścianie było się duże drzewo genealogiczne, a napis nad nim głosił, że przedstawiało rodzinę Zabinich od roku 1749. Na samym środku pomieszczenia leżał beżowo-brązowy puchowy dywan, na nim stał szklany stoliczek z wazonem białych oraz herbacianych róż. Obok stała gustowna kanapa i dwa fotele.
Na obitej beżową skórą kanapie siedział dostojnie Lucjusz Malfoy w zapiętej pod samą szyję czarnej szacie i ze srebrnymi włosami związanymi równie czarną, aksamitną tasiemką. Jedną dłoń opierał na swojej lasce ze srebrną rękojeścią w kształcie głowy smoka, a w drugiej trzymał szklaneczkę Burbona. Obok niego przysiadła Simone Zabini, rozlewając wokół siebie wdzięk i piękno, przyciągając wzrok równie mocno co niejedna wila. Faktem było, że w jej żyłach płynęła krew tych istot o zniewalającej urodzie. Ubrana była w sięgającą jej nieco za kolana suknię z zielonego aksamitu, na jej odkrytych ramionach spoczywał szal tego samego koloru, zaś na zgrabnych stopach miała czarne szpilki ze srebrnymi klamrami wysadzanymi diamentami i szmaragdami. W ręku trzymała kieliszek czerwonego wina, choć ówczesne zasady panujące na salonach wyraźnie mówiły, że kobiety nie powinny pić alkoholu przed południem.
Simone była kobietą liczącą sobie lat trzydzieści jeden, lecz wyglądała na znacznie mniej. Ci, którzy jej nie znali, dawali jej najwyżej dwadzieścia parę, nie odważywszy się zbliżyć do trzydziestki. Miała pełne, kuszące usta, idealnie białą i gładką skórę, oczy w kolorze gorzkiej czekolady, a także długie blond włosy, barwą przypominające włosy Lucjusza i mieniące się w słońcu niczym prawdziwe srebro. Była dość wysoka jak na kobietę – dorównywała wzrostem Malfoyowi – oraz bardzo szczupła. Wyglądała prawie jak mugolskie modelki z kolorowych magazynów, ale jej postawa i ruchy przeczyły jakiemukolwiek pochodzeniu z niższych warstw społecznych. Była arystokratką i przedstawiała to całą sobą.
Za mąż wychodziła już pięć razy i tyle też razy nosiła żałobę. Opłakiwała rzewnie wszystkich mężów, którzy zmarli w niewyjaśnionych okolicznościach, zostawiając jej pokaźny spadek. Ostatniego pochowała zaledwie przed czterema miesiącami. Pozostali jej jedynie liczni kochankowie w nieprzebranej liczbie, którzy pocieszali jej cierpiącą duszę i ocierali łzy poprzez obsypywanie jej złotem i klejnotami. Głównie na białych pościelach, wśród muślinu, jedwabiu oraz delikatnych koronek sypialni.
— Musisz zrozumieć, Lucjuszu, że chłopcy nie mogą tu zostać dłużej niż dwa tygodnie — tłumaczyła Simone melodyjnym głosem, który niejednego przyprawiał o dreszcze. — Za dwa tygodnie muszę być w Paryżu na pokazie mody.
— Za dwa tygodnie zabiorę chłopców do siebie, możesz być tego pewna — uspokajał ją Lucjusz, chłodnym tonem, przeciągając sylaby w iście malfoyowski sposób. — Ale na razie muszę ich zostawić pod twoją opieką. Narcyza wyjechała do swojej kuzynki do Holandii, a ja nie potrafię sam zająć się dziećmi.
Simone wygięła w uśmiechu swoje pełne wargi pomalowane bladoróżową szminką, a jej oczy błysnęły z rozbawieniem.
— Oboje dobrze wiemy, Lucjuszu, że wcale nie chodzi o twój brak zdolności w opiece nad dziećmi. Narcyzy nie ma, więc możesz bez obaw sprowadzić swoje kochanki do domu na całe dnie. Chłopcy tylko by ci przeszkadzali w miłosnych igraszkach.
— Na Merlina, Simone — wysyczał mężczyzna. — Mów ciszej. Nie będziemy dyskutować o tym w takim miejscu.
Usta kobiety rozciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu, ukazując jej białe jak śnieg zęby. Powolnym, przemyślanym ruchem odstawiła kieliszek na stolik.
— Może porozmawiamy o tym w sypialni? — zapytała, w zapraszającym geście zwilżając swoje kuszące usta językiem.
Pięcioletni Draco i sześcioletni Blaise szybko czmychnęli z hallu, nim ojciec jednego i matka drugiego wyszli z salonu i weszli schodami na piętro. Chłopcy wybiegli na idealnie przystrzyżony trawnik przed domem i przycupnęli na niskim murku ogradzającym posesję na Bradwell Road od strony ulicy.
Po ulicy biegała szaleńczo w tę i z powrotem duża grupa mugolskich dzieci z pobliskiego sierocińca, który mieścił się przy Clover Close. Brudne, podarte i wrzeszczące małe dzikusy. Chłopcy nie zwracali na nie uwagi ani one na dwóch nienagannie ubranych arystokratów.
Draco Malfoy w wieku lat pięciu był bardzo chudym i bladym chłopcem o spiczastym podbródku, lekko zadartym jak u chochlika nosie, włosach o dość niespotykanym kolorze platynowej bieli oraz ogromnych, szarych oczach. Bardzo przypominał ojca. Natomiast Blaise Zabini po matce odziedziczył jedynie duże, ciemne oczy. Był trochę wyższy od Dracona, który wcale nie był niskiego wzrostu oraz tęższy, ale nie gruby. Miał oliwkową skórę, czarne, wiecznie poczochrane włosy i wystające kości policzkowe.
— Nie można podsłuchiwać pod drzwiami — po raz któryś z kolei oznajmił Blaise bardzo cichym głosem. Brzmiało to jak wyuczona na pamięć regułka.
— Daj spokój. — Draco machnął ręką. W przeciwieństwie do przyjaciela, nigdy nie miał żadnych problemów z niestosowaniem się do zasad. — W inny sposób niczego nie dowiesz się od dorosłych. Poza tym — dodał z przemądrzałą miną — w waszym salonie nie ma drzwi, więc nie mogliśmy pod nimi podsłuchiwać.
Sześciolatek niechętnie przyznał mu rację. Nagle coś mu się przypomniało, zamyślił się na ten śliczny, dziecięcy sposób, a potem zapytał:
— Co to jest kochanka?
— Nie co, tylko kto — poprawił go przyjaciel tonem, który wskazywał, że była to najprostsza rzecz na świecie. — Kochanki są to takie bardzo ładne panie, które przychodzą do taty pod nieobecność mamy i zamykają się z nim w sypialni — wyjaśnił, tak jak ojciec pretensjonalnie przeciągając sylaby.
— Po co?
Draco wzruszył ramionami.
— Chyba z tego samego powodu, dla którego twoja mama poszła z moim tatą do swojej sypialni. Porozmawiać o bardzo ważnych sprawach.
— Dlaczego oni o ważnych sprawach rozmawiają w sypialni? — zdziwił się Blaise. — Myślałem, że twój tata przyjmuje gości w gabinecie.
— Niektórych.
Wtem coś dużego i okrągłego wpadło na trawnik, odbiło się od niego kilka razy i zatrzymało tuż przy pokaźnym klombie z egzotycznych kwiatów. Chłopcy popatrzyli po sobie, a potem Blaise wstał z ociąganiem i z pewną obawą podniósł dziwny przedmiot. Wrócił na murek i pokazał go blondynowi. Była to kolorowa kula wielkości smoczego jaja, lekka, zrobiona ze zszytych ze sobą kawałków różnobarwnego materiału.
Na ulicy raptownie zrobiło się bardzo cicho. Potem rozległy się odgłosy przepychania – dzieciaki typowały spośród siebie przedstawiciela, który pójdzie odzyskać wspólną własność. Do chłopców z ciekawością przyglądających się nieznanemu przedmiotowi zbliżyła się mała dzikuska.
Była to bardzo niska i chuda osóbka – miała drobne, kościste ręce i wystające kolana. Całe jej ręce i nogi pełne były zadrapań i niesamowicie brudne. Brudna była też jej twarz i podarte ubrania. Długie, nieuczesane włosy sięgały jej do pasa i zasłaniały jej chudą buźkę. Dziewczynka odgarnęła je niecierpliwym gestem umorusanej ręki i ukazały się wielkie, błyszczące i czarne jak kawa oczy.
Wyglądała bardzo dziwnie w swojej brzydkiej, szarej, krótkiej i poszarpanej sukieneczce oraz rozpadających się adidasach, stojąc przy tych dwóch umytych i zapiętych pod samą szyję w ładne, dziecięce garniturki chłopcach. Wydawała się nieco skrępowana z tego powodu, ale dzielnie wyprostowała się i zadarła do góry główkę, aby spojrzeć im w oczy. Trochę aż nadto. Wykrzywiła usta w grymasie, który zapewne miał być uśmiechem, ukazując szczerby po zębach mlecznych.
— Cześć. Jestem Ceridwen. Oddacie nam piłkę? — zapytała, starając się, żeby jej słowa zabrzmiały bardzo uprzejmie. — To nasza ostatnia.
Chłopcy spojrzeli po sobie, nie bardzo rozumiejąc. Wydawali się być nieco zdezorientowani i jednocześnie przestraszeni tym dzieckiem ulicy o aroganckim tonie i dziwnej wymowie, której wcześniej nie spotkali.
— Jaką piłkę? — z wyraźnym ociąganiem zadał pytanie Blaise, pierwszy raz słysząc to słowo.
— Tę, którą trzymasz w ręku — wyjaśniła, wyciągając ręce. — Mogę?
Zdezorientowany brunet bez wahania zwrócił kulę. Ciekawie przyglądał się dziewczynce, którą widział wiele razy, jak biegała po ulicy z całą chmarą sierot, ale nigdy nie zwrócił na nią większej uwagi.
— Może przyłączycie się do nas? — zaproponowała nagle z dziecięcą prostotą, lecz równocześnie z niechęcią.
— Nie umiemy w to grać — odparł szybko Draco, który od razu wiedział, że jego ojcu nie spodobałby się ten pomysł.
— Nie umiecie grać w piłkę?
Ceridwen wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia, które zrobiły się jeszcze większe niż normalnie. Jej ton wcale nie był służalczy ani strachliwy, jak to zawsze zdarzało się dzieciakom, które miały okazję zderzyć się z chłodną pewnością siebie Dracona. Arogancja dziewczynki aż zdziwiła obu chłopców.
— Jak to nie umiecie grać w piłkę? — zapytała. — Ale jako to? Przecież wszyscy umieją w nią grać!
— Jak widać nie. Draco, chodźmy do domu — rzucił brunet i pociągnął za sobą przyjaciela. Obawiał się, że jego matka albo ojciec Dracona mogą wyjrzeć przez okno i zobaczyć, że rozmawiają z tym brudnym, mugolskim dzieckiem. Nieźle by im się oberwało.
Ale Draco nie miał zamiaru nigdzie iść. Wyszarpał rękę z mocnego uścisku przyjaciela i nadal wpatrywał się w małą dzikuskę. Białowłosy lubił robić to, co zakazane. I niesamowicie interesowały go zwykłe, mugolskie dzieci.
— A jak się w to gra?
Zza pleców dziewczynki zaczęły dochodzić nabierające siły nawoływania zniecierpliwionej gromady sierot, która rada byłaby odzyskać piłkę. Niewiele się namyślając, Ceridwen odrzuciła kolorowy przedmiot w tamtą stronę i zwróciła się znów do chłopców. Świdrowała ich swoimi czarnymi oczami, a Draco zdał sobie w tej chwili sprawę, że gdyby coś jej się nie spodobało, to mogłaby rzucić się na nich i nieźle ich pobić. Zapewne umiała się bić.
— Normalnie. Naprawdę nigdy nie graliście w piłkę? Znajdujesz dwie bramki i ustawiasz w nich bramkarzy, a potem dzielisz ludzi na dwie drużyny. Wygrywa ta, która najwięcej razy trafi w bramkę.
— Czyli to coś jak quidditch — wtrącił Blaise ze znudzoną miną człowieka, który miał ochotę powiedzieć: A nie mówiłem?
— Co to jest quidditch? — zainteresowała się dziewczynka.
Zakłopotany brunet podrapał się w głowę, zdając sobie sprawę, że powiedział słowo za dużo i spojrzał błagalnie na Dracona. Obaj na chwilę zapomnieli, że rozmawiali przecież z mugolką. Nie mogli jej powiedzieć o świecie czarodziei, bo to było bardzo zakazane, a z drugiej strony dziewczynka – Ceridwen – nie wyglądała na osobę, która pozwala pytaniom pozostawać bez odpowiedzi. Blaise niechętnie musiał przyznać, że przypominała nieco Dracona.
— Taka gra. Co podobnego do tej waszej piłki.
— Aha.
Na ulicy wznowiono hałaśliwą grę, w której nie brała udziału jedna osóbka, stojąca teraz przy murku jednej z największych posiadłości w okolicy. Chmara obdartych dzieciaków znów zaczęła przeganiać się od jednego do drugiego końca ulicy, straszliwie wrzeszcząc.
— Mieszkacie tu? — zapytała Ceridwen od niechcenia machając ręką w stronę willi. Gest ten był pełen nonszalancji i dobrze skrywanej zazdrości.
— Ja tak — odparł szybko brunet, po czym wskazał na Dracona. — On mieszka czasami tam obok — wskazał na drugi duży i ładny dom, sąsiadujący z jego — ale zwykle to daleko i przyjeżdża tu tylko, gdy rodzice gdzieś wyjeżdżają.
— Aha. Ale rzadko was tutaj widzę.
— Bo moja mama często podróżuje i wtedy oboje przenosimy się do jego domu. — Blaise znów wskazał ręką na przyjaciela. Dracona zdenerwowało trochę, że mówi za niego. — A ty? Mieszkasz gdzieś tu? Co robią twoi rodzice? Pozwalają ci tak biegać po ulicy w takim stroju? — Mocno zaakcentował ostatnie słowa.
— Nie mam rodziców.
Bardzo zaskoczeni chłopcy popatrzyli po sobie. Ceridwen wyprostowała się jeszcze bardziej, gotowa w każdej chwili do obrony i ataku.
— Jak to nie masz? — zdziwił się Draco. — Wszyscy mają rodziców.
— Ja nie — odparła niezrażona dziewczynka, wodząc bardzo wyzywającym spojrzeniem od jednego do drugiego. — Ani Mike, ani Diana, ani Louise, ani Thomas — dodała pokazując palcami galopującą po szosie gromadę. — Żadne z nas nie ma rodziców.
— To dziwne — powiedział Blaise.
Dziewczynka wzruszyła ramionami. Wydawała się wcale nie przejmować tym, że jej słowa kogoś zdumiały. Jej umorusana twarz nie wyrażała żadnych emocji. To było jedno z tych dzieci, z którymi bogaci rodzice zabraniali bawić się swoim bogatym potomkom. Ale Draco i Blaise o tym nie wiedzieli.
— Dla mnie nie. Jak wy w ogóle macie na imię? — zmieniła temat.
Młodzi arystokraci zawahali się nieco. Podawanie poufnych informacji ledwie poznanej dzikusce wydawało się lekko niepokojące. Może nawet nieco niebezpieczne.
— Ja jestem Draco — odparł po dłuższej chwili białowłosy. — A to Blaise.
— Dziwne imiona.
Draco zastanowił się, czy powinien poczuć się urażony. Wprawdzie ton nowopoznanej koleżanki nie wskazywał, żeby miała zamiar mu dopiec, ale jej wypowiedź jakoś mu się nie spodobała. Poza tym nie uważał, że miał dziwne imię. Było normalne, wprawdzie niespotykane, ale nie dziwne.
— To ty masz dziwne imię — odrzekł lekceważącym tonem.
Oczekiwał, że dziewczynka się zdenerwuje, a zamiast tego ona ponownie wzruszyła ramionami.
Zapadła cisza. Blaise czuł wielki niepokój. Obawiał się gniewu matki, gdyby ta zobaczyła go w takim towarzystwie. Albo ojciec Dracona. Brunet nie miał zbyt wielu okazji widzieć Lucjusza w gniewie, ale z tego, co wiedział, mężczyzna bywał straszny, gdy się złościł i wolałby go nie prowokować. Ale Draco jakoś się tym nie przejmował i miał jeszcze wiele pytań, ale nie wiedział, od którego zacząć. I czy wypada.
Nagle z domu rozległo się wołanie:
— Draco! Blaise! Gdzie wy jesteście? — To była Simone. Wołała gdzieś z hallu i istniało ryzyko, że szła w ich kierunku. — Draco, ojciec chce się z tobą pożegnać!
Brunet spojrzał za siebie i zrobił wystraszoną minę. Gwałtownie złapał rękę przyjaciela i pociągnął go za sobą, dając do zrozumienia, że wszelkie protesty były zbędne. Ale Draco nie protestował, doskonale rozumiejąc niepewność sytuacji.
— No to na razie — rzucił jeszcze przez ramię i obaj pognali w stronę domu.
Dziewczynka popatrzyła za znikającymi za drzwiami chłopcami. Stała jeszcze kilka chwil przy murku, jakby czekając, aż któryś z nich wróci. Nie stało się nic takiego, więc tylko wzruszyła ramionami. Choć podświadomie czuła, że coś łączyło ją z tymi dwoma małymi lordami, była jeszcze zbyt młoda, aby to zrozumieć. Po chwili odwróciła się na pięcie i dołączyła do wrzeszczącej wniebogłosy hałastry.
Gdy Lucjusz Malfoy opuszczał dom Simone Zabini, pięcioletnia Ceridwen Morgenstern biła się właśnie na ulicy z cztery lata starszym i sporo większym chłopcem. Siedziała okrakiem na ciemnowłosym dziewięciolatku leżącym na wznak na asfalcie, okładała go pięściami i rozdrapywała mu twarz paznokciami. Reszta sierot otoczyła ich ciasnym kręgiem i głośno dopingowała dziewczynkę.
Lucjusz skrzywił się z niesmakiem, widząc tę grupę brudnych i obdartych mugoli. Przelotnie zerknął na bijącą się dwójkę, notując w pamięci tylko kupę roztrzepanych, czarnych włosów i chude rączki młócące powietrze. Odwrócił się do tego obrazka plecami i poszedł w całkiem inną stronę. Na końcu ulicy zniknął z głośnym trzaskiem, który ginął we wrzaskach zaniedbanej hałastry.

_______________

[1] Corny zacytowała Dumbledore’a, który powiedział te słowa do Pottera w czasie rozmowy w dyrektorskim gabinecie po śmierci Syriusza. I pewnie pozostanie już tajemnicą, skąd dziewczyna o tym wiedziała.
[2] Epoka lodowcowa, tekst Sida do Mańka
[3] Wiedźmin Andrzej Sapkowski – wolna parafraza słów Geralda z Rivii, pojęcia nie mam, z którego tomu.
[4] Organtyna – cienka, prześwitująca tkanina wykonana z 100% poliestru lub na pół zmieszana z poliamidami; o splocie włosowo-wątkowym; używana w branży dekoracyjnej, np. do produkcji firanek lub odzieżowej, np. do robienia sukienek. Przyp. autorki: pojęcia nie mam czy czarodzieje umieją produkować poliester, ale jeśli nie, to najwyżej Simone kupiła sobie firanki w mugolskim sklepie albo dostała od jakiejś kuzynki, która kupiła je u mugoli.


poprawione: 16 czerwiec 2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Pod rozdziałami proszę zostawiać tylko komentarze na temat treści. Wszystko inne będzie traktowane jako spam, a na spam jest odpowiednia zakładka.