środa, 27 lipca 2011

Rozdział piąty

Nie-randka

Pamiętasz przecież, przyjacielu, te wszystkie dni, nadzieję tak wielką, że aż bolała, i zwątpienie, które korzystało z najmniejszego wyczerpania, żeby przyjść i zabić nadzieję.
Halina Poświatowska

Poranek barwił niebo na złoto i różowo, rozgarniał ciężkie szare chmury. Luty zwiastował lekkie ocieplenie, był jasny, chociaż biały. Promienie zimowego słońca ślizgały się po śniegu, ale w lochach Slytherinu panowała ciemność.
Niedziela. Zdarzało się, że Draco nawet lubił niedziele, jeśli akurat w sobotę nie był na imprezie. Jeśli natomiast był to… lekko mówiąc, niedzielę trafiał jasny szlag. Razem z nim samym.
 Jednak w tym tygodniu Draco nie miał siły ani tym bardziej chęci na ostre imprezowanie. W ogóle nie miał na nic siły. Nie obchodziło go, czy zeszłej nocy w lochach działo się coś, czy też nie. Mogło się walić, palić, a on i tak miał to wszystko w głębokim poważaniu. Jak nigdy. Położył się spać koło dwudziestej trzeciej – jak bardzo grzeczny Gryfonek – w pustym dormitorium, bo Diabeł gdzieś przepadł, i od razu zasnął jak kamień. Znów nic mu się nie śniło.
Usiadł na łóżku i przeciągnął się, aż zatrzeszczały mu kości. Rozsunął kotary, które zaciągnął wieczorem tylko po to, żeby w godzinach porannych nie obudził go powrót Zabiniego. Draco spojrzał w kierunku jego łóżka. Brunet leżał na posłaniu z rozrzuconymi kończynami, twarzą do ściany, głośno chrapiąc i sapiąc, jak to miał w zwyczaju nawet na trzeźwo. Malfoy skrzywił się, czując nieświeżą woń alkoholu, papierosów i potu, unoszącą się nad łóżkiem Zabiniego i docierającą także do jego arystokratycznej osoby. Spuścił nogi na lodowatą podłogę, wzdychając i kręcąc głową. Nie miał sumienia – gdzieś tam w głębi jego kamiennego serca tliły się jego resztki – budzić ledwo żywego bruneta, żeby wywalić go do łazienki. Zwłaszcza, że sam miał zamiar ją zająć.
Doprowadzając się do porządku, zastanawiał się, co to był za dzień. Pamiętał dobrze, że przed snem kazał sobie o czymś nie zapomnieć, ale oczywiście stało się dokładnie na odwrót. Za nic w świecie, nie mógł sobie przypomnieć, co to było. Nie wiedział nawet, czy to coś ważnego. To coś kołatało w zakątkach jego pamięci w bardzo irytujący sposób i domagało się przypomnienia. A mogło się domagać do woli, Draco zapomniał i już. Dopiero wracając do sypialni w samym ręczniku na biodrach, przypadkiem spojrzał w kalendarz i poczuł ochotę walnięcia się dłonią w czoło. Ale z ciebie idiota, Malfoy, pomyślał.
No jasne, walentynki.
Nim położył się spać, obiecał sobie solennie, że przez cały dzień nie opuści dormitorium, choćby miał nadejść koniec świata. Pokoju Życzeń też nie wypadało blokować, w końcu w taki dzień komuś mogłoby się przydać trochę prywatności, romantycznego klimatu i wolne łóżko. Walentynki były jak „bezdomny przyjaciel świąt Bożego Narodzenia” [1] – pełne śliniących się zakochanych i kręcących się w ciemnych korytarzach czy pustych klasach samotnych desperatów. Dracona mdliło na samą myśl. Z drugiej strony, szósty i siódmy rok mógł wychodzić do Hogsmeade także w niedziele, więc może zaszyć się w wiosce? Pełnej tulących się po kątach par i zrozpaczonych dziewczyn wypatrujących u madame Puddifoot nieświadomych ofiar… Brrr… Ale wystarczyłoby poprosić Corny, a ona na pewno zgodziłaby się dotrzymać Draconowi towarzystwa. A cały dzień z Corny, nawet równie paskudny jak ten, wydawał się całkiem przyjemną perspektywą.
Z tą myślą podszedł do swojej szafy i zaczął się ubierać, wcale nie bardziej starannie niż zwykle. Draco Malfoy był przecież pedantem na co dzień, nie to co jego przyjaciel i współlokator, który zawsze wyglądał tak, że pożal się Merlinie. A to nie miała być w żadnym wypadku randka. W ogóle jeszcze nawet nie wiadomo, czy w ogóle miała być, bo nawet nie zapytał drugiej strony.
W weekendy adepci magii nie musieli nosić czarnych, szkolnych szat. Jedni więc zakładali luźne czarodziejskie szaty, inni mugolskie ubrania. Draco wyciągnął ze swojej szafy idealnie złożone czarne spodnie, sweter w tym samym kolorze oraz śnieżnobiałą koszulę. Ze znalezieniem skarpetek nigdy nie miał takiego problemu jak Diabeł dla przykładu, bo u niego zawsze panował porządek. Czego nie można było powiedzieć o rzeczach bruneta. Tak właściwie Zabini potrafił zrobić bałagan zarówno w swoich, jak i w jego malfoyowskich ubraniach, nie wiadomo w jakim celu. I jakim cudem. Białowłosy ubrał się bez pośpiechu, wygładził nieistniejące zmarszczki na spodniach i usiadł na swoim łóżku, żeby zawiązać buty. W czarnych, idealnie wypastowanych pantoflach z doskonałej skóry można było się przejrzeć jak w lustrze.
Wszystkie ubrania Dracona wyglądały na drogie i z dobrego materiału. I takie też były. Liczni arystokratyczni uczniowie Hogwartu, skupieni głównie w Domu Węża, oficjalnie gardzili mugolami i wszystkim co mugolskie, jednakże znacznej części z nich wcale nie przeszkadzało to w kupowaniu najmodniejszych ubrań najdroższych mugolskich marek.
Tak naprawdę Draco osobiście nie miał nic do mugoli. Oprócz tego że byli mugolami. Oprócz tego że czarodzieje musieli się przed nimi ukrywać. Oraz oprócz tego że już sama ich obecność zmuszała go do nienawidzenia ich, bo tego właśnie wymagało od niego pochodzenie. Już samo to było niezłym powodem, żeby czuć do nich sporą niechęć.
Diabeł chrapał w rozgrzebanej pościeli. Wydzielał taki zapach, że Draconowi robiło się od niego niedobrze. Już wiedział, dlaczego Corny krzywiła się, gdy zaraz po imprezie wchodziła do ich dormitorium. Doprawdy, odór samego Diabła był nie do zniesienia, a mowa ich obu. Kolejny powód, aby zejść na drogę cnoty, pomyślał Draco, biorąc dzbanek ze stolika przy łazience i litościwie przenosząc na szafkę nocną kumpla. Obok postawił szklankę. Należałoby otworzyć wszystkie okna. I w tym momencie po raz kolejny pojawił się ślizgońsko-lochowy problem – no bo w kwaterach Slytherinu NIE BYŁO OKIEN.
Stanowczo trzeba to zmienić, stwierdził Draco, wychodząc na korytarz i cicho zamykając drzwi, żeby nie obudzić przyjaciela. Najprostszy sposób to przenieść sypialnie Ślizgonów w inne, bardziej słoneczne miejsce. Irytowało go, że zawsze byli na przegranej pozycji, wpychani tam, gdzie inni nie chcieli iść. Do lochów. I dziwić się, że są źli i bladzi, skoro ciągle siedzieli w ciemności i pod ziemią. Gryfoni mieli wieżę, Krukoni mieli wieżę, Puchoni może wieży nie mieli, ale okna już tak i tylko Ślizgoni oczywiście siedzieli w lochach jak te ostatnie ciule. Dlaczego?
— Bo jesteśmy nieczułymi, obślizgłymi gadami, które lubią mrok, ciemność i zło — usłyszał odpowiedź z ust Corny, która znikąd pojawiła się obok niego z tym swoim obłąkanym uśmiechem na ustach. — Gadasz na głos, mój drogi.
Draco zasępił się nieco i rozejrzał wokoło. Na szczęście było jeszcze wcześnie i nikt nie miał okazji ich podsłuchać. W zasięgu wzroku i słuchu nie było żadnego zbłąkanego gada.
— W ogóle to która godzina? — zastanowił się nagle.
— Siódma trzydzieści. Grzeczne Ślizgoniątka o tej porze jeszcze śpią.
Miał ochotę pacnąć się dłonią w czoło. Jaki Ślizgon w niedzielę rano o takiej godzinie łaził po Hogwarcie? Kompletny idiota albo Draco Malfoy. Lecz jedno nie wykluczało drugiego i mógł spełniać oba warunki jednocześnie.
W milczeniu przeszli przez prawie pusty pokój wspólny (prawie, bo na jednej z kanap w rogu spała smacznie spleciona w uścisku półnaga parka) i przez znikającą ścianę, która służyła za ukryte przejście do kwater Domu Węża, wyszli na równie pusty korytarz. Te części lochów były dobrze oświetlone, lecz wilgotne kamienne ściany i tak wydzielały nieprzyjemną woń zgnilizny oraz czegoś jeszcze, trudnego do zidentyfikowania. Może strachu, krwi i moczu? Przecież w odległej przeszłości nawet te hogwarckie lochy służyły jako więzienia i miejsca tortur. Brak było tylko zakratowanych pomieszczeń sześć na sześć stóp, łańcuchów przymocowanych do ścian czy przyprawiających o dreszcze odgłosów jęków. Upiorny klimacik jak się patrzy, podsumowywał tak to Draco. Wielka sala również świeciła pustkami. Przy stole nauczycielskim siedział jak zawsze uśmiechnięty siwobrody dyrektor, dziś w kiczowato-purpurowej szacie w srebrne gwiazdki i takiej samej tiarze (Skąd on brał te ciuchy?, zastanawiał się nieraz białowłosy), przyglądający się wszystkim znad okularów połówek swoimi niebieskimi oczami o sile rentgena (tak mówiono, bo Draco nie miał pojęcia, co to rentgen). Po lewej stronie Dumbldeore’a zajmowała swoje stałe miejsce McGonagall ze srogą twarzą, dalej odgrodzony od niej trzema pustymi krzesłami siedział Snape z miną seryjnego mordercy, którego zmuszono do oglądania Jeziora Łabędziego i podziwiania stada kobiet biegających w różowych tutu oraz facetów w trykotach, a jego z kolei tylko jedno wolne krzesło dzieliło od włochatego faceta wzrostem dwa razy przewyższającego normalnego mężczyznę – Hagrida, gajowego i nauczyciela opieki nad magicznymi stworzeniami. Po prawej stronie dyrektora były cztery wolne krzesła, a tuż za nimi wystawał czubek głowy Flitwicka, ledwie widoczny zza półmiska z kiełbaskami, zaś ostatnie krzesło na tym krańcu stołu zajmowała Septima Vector, ciemnowłosa nauczycielka numerologii, która gustowała w krwistoczerwonych szatach i wielkich tiarach.
Draco i Corny usiedli na swoich stałych miejscach pośrodku stołu Slytherinu i chłopak od razu sięgnął po kawę. Nie ma to jak porządna dawna kofeiny w sobotę tuż przed ósmą. Corny najwyraźniej uważała tak samo, bo bez słowa podstawiła mu pod nos swój kubek, żądając napełnienia go parującym napojem. Kilka krzeseł od nich chichotał nierozłączny kwartet piąto-szóstoroczny, jak to zdarzało się czasem sarknąć Corny: należały do niego siostry Daph i Torii Greengrass, Lily Moon oraz Kathie Selwyn, a dzisiaj dołączyły do nich Anie Gibbon i Tracey Davis, zawiązując tym samym na czas walentynek Ślizgoński Klub Samotnych i Zdesperowanych z piątego i szóstego roku. Dziewczyny zerkały w stronę nowoprzybyłych, a raczej w stronę Dracona, chichocząc namiętnie i rzucając mu zalotne spojrzenia. No może Gibbon i Davis niekoniecznie, ale także wydawały się być bardzo poruszone i, co gorsza, zainteresowane Malfoyem. Białowłosy konsekwentnie je ignorował.
Pieprzone walentynki.
— Corny — zaczął chłopak poważnym tonem.
Morgenstern wymamrotała coś na potwierdzenie, że usłyszała, ale nawet nie podnosiła głowy znad talerza. Nałożyła sobie na niego dwie pieczone parówki i po oddzieleniu kawałka widelcem, zanim włożyła go do ust, każdy dokładnie oglądała i nawet obwąchiwała. Była to u niej standardowa procedura, której Draco nigdy nie potrafił pojąć, ale dawno przestał się jej dziwić.
— Uznałem, że skoro oboje odczuwamy wyraźną niechęć do tego nieznośnego dnia, popularnie zwanego, walentynkami i nie wykazujemy wyraźnego natchnienia do uczestniczenia w czymś takim, nie ma przeciwwskazań do przeciwdziałania problemowi doboru towarzystwa na dzień dzisiejszy — powiedział chłopak prawie jednym tchem, udając, że absolutnie nie zauważał jak czerwonowłosa Kathie trzepie rzęsami i rzuca mu sugestywne spojrzenia.
— Sprecyzuj, ale już bez takiej ilości górnolotnych wyrażeń — odparła Corny z obojętnością, wreszcie wkładając kawałek kiełbaski do ust i sięgając po chleb.
Draco westchnął.
— Co myślisz o tym, żebyśmy wybrali się dziś razem do Hogsmeade i spędzili ten wstrętny dzień z dala od różu, westchnień i tęsknych spojrzeń?
Dziewczyna smarowała właśnie kromkę chleba dżemem wiśniowym (ludzie, pieczone kiełbaski i kanapki z dżemem wiśniowym? serio?), ale oderwała się od tego jakże pasjonującego zajęcia i spojrzała na białowłosego. Uniosła brwi, przez co Draco niechętnie musiał przyznać, że robiła to prawie tak dobrze jak on.
— Rozumiem, że masz świadomość, mój drogi, że będzie to wyglądało jak… hm, randka? — zapytała ostrożnie, wskazując ruchem głowy na Ślizgonki.
Pokiwał głową z miną świadczącą, że oczywiście zdawał sobie z tego sprawę i było mu wszystko jedno. Wzruszyła ramionami i wróciła do przerwanej czynności, jakby była ona dużo bardziej fascynująca od rozmowy.
— W takim razie, nie widzę problemu.
— Super.
Właściwie, nie miał nic przeciwko, żeby wyglądało to jak randka. Wyłącznie dlatego że miałaby to być niby-randka z Corny, a żadna dziewczyna nie odważyłaby się tknąć Morgenstern, gdy to się już rozejdzie. No dobra, a poza tym przez następne kilka dni w szkole będą gadać tylko o tym i nikogo nie będzie interesować, gdzie on znika na całe dnie i noce. Ten plan miał wyłącznie dobre strony.
Do wielkiej sali zaczęło schodzić się coraz więcej uczniów. W dni wolne od zajęć śniadania odbywały się koło godziny dziewiątej (choć niektórzy przychodzili już wcześniej), a o dziewiątej trzydzieści nadchodziła sowia poczta. Do tego czasu Draco miał nadzieję opuścić to miejsce i nie zostać zasypanym deszczem różowych karteczek, które co roku sprawiały, że zaczynał dyszeć rządzą mordu. Ich nadejście go i tak go nie ominie, a potem wszystkie zakończą swój krótki żywot w kominku w pokoju wspólnym. Dlatego szybko dokończył swój posiłek, nieustannie poganiając przy tym Corny, której jak na złość się nie śpieszyło wcale. Gdy wreszcie przestała sprawdzać swoje kiełbaski, zaczęła obwąchiwać kawę, potem dżem wiśniowy, a na koniec ciasto z kremem.
— Corny, na litość Merlina! — jęknął Draco, prawie podskakując na krześle ze zniecierpliwienia. — Dałabyś choć raz sobie z tym spokój. Przecież nikt nie dosypał ci tam trucizny ani żadnego innego eliksiru.
— Eliksir można co najwyżej dolać, a nie dosypać — odparła cicho, spokojnie i rozsądnie. Wcale się nie przejęła jego irytacją. — A nie znasz dnia ani godziny…
Draco prychnął, na co ona przewróciła oczami.
— No już dobrze, idę.
Ale zanim to zrobiła, dokończyła kolejny kawałek ciasta, dopiła kawę i wolno podniosła się z krzesła. Draco zastanowił się, czy robiła mu na złość. Wiedziała, że chciał uciec, zanim nadejdzie poczta i się skompromituje przed połową szkoły. I nic sobie z tego nie robiła. Poprawiła gorset, który, jak często powtarzała, lubił uwierać ją w kilku miejscach, wygładziła długą spódnicę i odgarnęła do tyłu włosy. Jeśli zaraz wyjmie z kieszeni lusterko i zacznie poprawiać makijaż, uduszę ją, a potem zakopię na błoniach, pomyślał Draco, zgrzytając zębami. Czuł, że krew zaczynała się w nim gotować. Mało brakowało, a z nosa i uszu buchnęłyby mu kłęby białego dymu i wydarłby się na tę małą, wredną, niewyżytą…
— Sam jesteś niewyżyty — rzuciła Corny pogodnie, w końcu podążając w stronę drzwi wielkiej sali.
Malfoy zamilkł mentalnie i przyjrzał się podejrzliwie dziewczynie. Czasami zastanawiał się, czy przypadkiem nie potrafiła czytać w myślach i skąd właściwie to wszystko wiedziała. Bo wiedziała stanowczo za dużo i była to jedna z niezliczonych osobliwości Corny Morgenstern.
— Idziesz? — rzuciła dziewczyna przez ramię. Była już prawie przy końcu stołu i najwyraźniej dopiero zauważyła, że białowłosy nie ruszył się z miejsca.
Pokiwał skwapliwie głową i podążył za nią, wciąż nie mogąc się nadziwić, że wytrzymał z nią tyle lat. Przeszło dziesięć lat znajomości, a ona wciąż zaskakiwała go nowymi pomysłami i swoim zachowaniem. I chyba nigdy nie przestanie.
W hallu wejściowym skierowali się prosto do wejścia do lochów. Korytarze powoli zapełniały się zaspanymi uczniami, głównie z roczników od pierwszego do czwartego. Starsi mieli ciekawsze zajęcia w sobotnie poranki niż grzeczne pójście na śniadanie i uśmiechanie się do nauczycieli. Już zwłaszcza Ślizgoni. W drodze do pokoju wspólnego Draco i Corny spotkali ich niewielu. Mili Bulstrode mruknęła im cześć między potężnym ziewnięciem, wyglądając niezwykle samotnie bez Davis, z którą dzieliła dormitorium i była prawie nierozłączna. Crabbe i Goyle wymamrotali powitanie w sposób, który wyraźnie wskazywał, że oprócz niewyspania męczył ich także wielki głód. Ron Blake i Evan Burke w ogóle ich nie zauważyli, a bliźniaczki Carrow na rzucone przez Corny pogodne dzień dobry posłały jej spojrzenie, które wręcz krzyczało, że ten dzień nie był dla nich dobry i Morgenstern nie powinna się wygłupiać. Draco tylko przewrócił oczami na jej spłoszony wzrok. Sama była sobie winna, nikt jej nie kazał uśmiechać się do każdego człowieka na świecie i życzyć mu miłego dnia, skoro tego nie chciał. Do wyjścia do Hogsmeade też zostało sporo czasu, bo wypady do wioski zaczynały się od godziny dziesiątej. Od czasu wypadku z tą nieszczęsną Gryfonką, która wylądowała w św. Mungu, po tym jak podrzucono jej w Hogsmeade przeklęty medalion, Cat Bell chyba jej było, dyrektor wprowadził jeszcze więcej środków bezpieczeństwa. Dracona one po prostu śmieszyły, bo były równie pomocne, co ulotki wysyłane przez całe lato z Ministerstwa Magii. Jedna wielka ściema i tyle.
— Proponuję, abyśmy do dziesiątej ukryli się w dormitorium — rzekł Draco, gdy szli wąskimi i ciemnymi korytarzami lochów.
Zza rogu wyszły Higgs, Flint, Tripe i młodsza z sióstr Warrington, wszystkie z piątego roku i wszystkie ubrane tak nieformalnie, że aż nazbyt mugolsko, plotkując głośno i namiętnie. Na widok Dracona i Corny najpierw zamilkły, a potem zaczęły nagle zaczęły szeptać i chichotać. Chłopak uśmiechnął się do nich, sam nie wiedząc czemu, a Morgenstern mruknęła pod nosem coś o szerzącej się w zamku epidemii głupoty i totalnym zidioceniu co po niektórych.
— Może lepiej w moim? — zaproponowała, gdy dziewczyny zostały już daleko w tyle i nie mogły ich słyszeć oraz, co lepsze, same nie były słyszalne. — Wiem od Anie, że Blaise był wczoraj na imprezie i dobrze znam tego skutki w stanie waszej sypialni. Śmiertelny Nokturn — rzuciła w kierunku pustej ściany, a ona rozpłynęła się w powietrzu, odsłaniając przejście do pogrtążonego jak zwykle w półmroku pokoju wspólnego. — Zapewne jest tam masakrycznie.
Draco podrapał się w tył głowy.
— Obawiam się, że jeszcze gorzej — mruknął niechętnie.
— No właśnie. A u nas z zasady jest dobrze, bo Pansy, nawet kompletnie pijana, nie pójdzie spać bez prysznica i umycia zębów. — Dziewczyna przewróciła oczami. — W sumie, chwała jej za to. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak wyglądałoby moje życie w innym przypadku — westchnęła.
W pomieszczeniu siedziało kilka niewyspanych osób, inne tylko przechodziły w kierunku wyjścia na zewnętrzny korytarz lub do wielu przejść do dormitoriów, mijając Dracona i Corny, a przy tym najczęściej nawet nie zaszczycając ich jednym spojrzeniem. Większość Ślizgonów miała bardzo niewyraźne miny. Poranna parka już się ulotniła, nie narażając na widok zbyt wielu wścibskich oczu, które potem zamieniłyby się w ironiczne uśmiechy. Draco i Corny z miejsca skierowali się w stronę jednych z licznych schodów, prowadzących do sypialni.
Dormitorium, które dziewczyna od przeszło pięciu i pół roku dzieliła z Pansy, znajdowało się niedaleko pokoju Dracona, kilka drzwi dalej. W Slytherinie nie było podziału na część damską i męską, jak miało to miejsce w pozostałych hogwarckich domach, a dwuosobowe pokoje rozmieszczono w licznych korytarzach rocznikami. Zatem w „strefie”, w której znajdowały się sypialnie Dracona i Corny, umieszczone były wyłącznie dormitoria szóstego roku. Żeby się tam dostać, trzeba było przejść przez dziurę w ścianie na prawo od wejścia do pokoju wspólnego, pokonać prawie cały korytarz z pokojami siódmego roku, a potem bardzo wąski łącznik. Kwatery szóstoroczniaków miały to do siebie, że w przeciwieństwie większości do innych, nie znajdowały się wzdłuż korytarza, ale schodów. W taki sposób rozmieszczeni byli jeszcze wyłącznie trzecioroczni.
Draco i Corny szybko przeszli teren siódmego roku, napotykając tam jedynie niezbyt przytomnego Ricka Notta, który kiwnął im głową, podążając swoją drogą oraz namiętnie składających sobie życzenia z okazji walentynek Travers i Harpera, którzy z kolei nawet ich nie zauważyli (Draco pomyślał, że nie zwróciliby zapewne uwagi, nawet gdyby korytarzem przebiegło stado hipogryfów tańczących mambo w różowych tutu i pióropuszach z dzwoneczkami). Minąwszy dormitorium Malfoya z Diabłem wciąż głośno chrapiącym w środku, w drzwiach właściwej sypialni trafili na pannę Parkinson we własnej, mocno wymiętej osobie.
— Już po śniadaniu?
Zapewne z premedytacją stanęła tak, aby nie mogli prześlizgnąć się bokiem, więc, chcąc nie chcąc, musieli podjąć rozmowę.
— Tak. A ty już nie śpisz? — zdziwiła się uprzejmie Corny.
— Jak widać. — Czarna ziewnęła przeciągle i przeciągnęła się, nadal blokując wejście do dormitorium. Ubrana była w zwykłe jeansy i zielony sweterek, a skutki wczorajszej imprezy próbowała ukryć pod makijażem. — W waszej sypialni nie da się wytrzymać? — zwróciła się do Dracona.
Postanowił być uprzejmy i nie zgrzytać zębami.
— Jak widać.
— Nienawidzę, gdy się ze mnie nabijasz — pożaliła się nie wiadomo czemu.
Posłała chłopakowi urażone spojrzenie, minęła ich i wolno zeszła ze schodów, nieco przygarbiona. Popatrzyli po sobie ze zdumieniem. A raczej Draco spojrzał ze zdumieniem, bo Corny z kolei zgromiła go wzrokiem. Nie przeszkadzało jej w tym, że jej przyjaciółka jak zwykle wstała lewą nogą, co nie było u niej niczym dziwnym i do końca dnia miała narzekać na cały świat, który był zły i jej nie lubił. Chłopak wzruszył ramionami i spojrzał na Morgenstern rozbrajająco.
— Co ja takiego powiedziałem?
— Ależ nic — westchnęła z rezygnacją. — Absolutnie nic.
Weszli do pokoju.
Dormitorium dziewczyn niewiele różniło się od sypialni chłopców. Miało ono standardową wielkość i standardowe wyposażenie: dwa łóżka z baldachimem oraz kotarami w systemowym kolorze zielonym, dwie szafki nocne obok łóżek, dwie średniej wielkości dwudrzwiowe szafy z lustrami po wewnętrznej stronie jednych z drzwiczek, dwa proste krzesła oraz tylko jeden mały okrągły stolik do nich, a także jeden puchowy dywan i jeden dzbanek z dwoma szklankami, chyba na wypadek, gdyby ktoś nie potrafił wyczarować sobie naczynia do wody. Do tego dziewczyny dostawiły tu jeszcze wcale ładną, rzeźbioną toaletkę z trzyskrzydłowym lustrem, sprowadzoną przez Czarną. Stronę Corny łatwo było poznać: na szafce nocnej leżał stos książek, łóżko było starannie zasłane, szafa zamknięta, a wszędzie wokoło panowały porządek i czystość. Natomiast obok niepościelonego łóżka Pansy stała otwarta szkatułka, z której wylewała się biżuteria oraz kosmetyki, wszędzie walały się ubrania, buty, zmięte pergaminy i papierki po słodyczach, ciuchy wysypywały się zza uchylonych drzwi szafy. Pomieszczenie wyglądało przez to interesująco – z jednej strony pedantyczny ład, a z drugiej prawdziwa Sodoma i Gomora. Draco nie mógł się temu nigdy nadziwić, zwłaszcza, że jeśli Diabeł już bałaganił, to w całym dormitorium – nie patrzył, czy to jego, czy nie jego część. Nawet w szafie Malfoya potrafił przewrócić wszystko do góry nogami i wcale się tym nie przejmował, choć przecież nic stamtąd nie było mu potrzebne.
Draco usiadł na jednym z krzeseł i zaczął bujać się na jego tylnych nogach, a w tym czasie Corny włożyła do szafy dwa sweterki i spódnicę, które leżały na łóżku, najwyraźniej wyjęte przez dziewczynę, gdy zastanawiała się, co założyć. Ubrania w jej szafie były równiutko poukładane – ich kolory przechodziły od czarnego, przez wszystkie odcienie szarości, do białego i z powrotem do czarnego. Żadnych innych barw tam nie było. Bieliznę miała poukładaną w trzech szufladkach znajdujących się po lewej stronie, oddzielnie skarpetki, a jeszcze niżej piżamy i koszulki nocne. Draco znał dokładnie rozkład półek, prawie tak dobrze jak u siebie, choć nigdy nie kusiło go, żeby tam zajrzeć. Bez przesady. Wiedza ta sama jakoś znalazła się w jego głowie, w końcu spędzał całkiem sporo czasu w dormitorium Corny, zapewne dużo więcej niż w pokoju wspólnym. Wiedział zatem, że na samym dole szafy, tuż pod wiszącymi ubraniami wyjściowymi, stały pudełka z butami. Bardzo wiele pudełek z butami. Natomiast szkatułka z biżuterią była zamknięta w szufladzie szafki nocnej, nie było tam tego za wiele, ale jednak coś tam było. W tym miejscu znajdowała się także znacznie większa kosmetyczka, wypełniona po brzegi, ale zawsze zasunięta, bez walającej się wokoło zawartości. Zaraz za nią schowane na czarną godzinę było kilka tabliczek mlecznej czekolady, jednak nawet pod łóżkiem Corny nie znalazłby pustych opakowań po słodyczach. Całkiem inaczej niż u współlokatorki. Dracona zawsze zadziwiało jakim sposobem dziewczynie udawało się utrzymać to wszystko w takim idealnym stanie mimo ciągłej obecności Parkinson – on musiał co tydzień prowadzić długie walki podjazdowe, żeby przynajmniej swoją szafę doprowadzić do jako takiego porządku, co i tak było inwestycją krótkoterminową. No, ale to była w końcu Corny Morgenstern – z nią nie można było się równać.
Oderwał wzrok od dziewczyny, która zaczęła zbierać rozrzucone przez Pansy kartoniki po czekoladowych żabach oraz torebki od Musów-Świstusów i cukierków zmieniających w ustach smak. Otworzył pudełko nieco podniszczonych szachów, leżące na stoliku między pergaminami, podręcznikami i połamanymi piórami. Raz w życiu widział Parkinson grającą w karty, ale w szachy? W ogóle wiedziała, co to jest i jak się w to gra? Próbował to sobie wyobrazić, ale słabo mu szło. Corny grała całkiem nieźle, prawie zawsze udawało jej się pokonać Blaise’a, który radził sobie dosyć dobrze, ale był stanowczo za mało spostrzegawczy, choć bardzo cierpliwy, co przydawało się w tej grze. Draco czasami też dawał dziewczynie wygrać, tak dla jej satysfakcji. Gdy zwyciężyła, cieszyła się jak małe dziecko.
Corny usiadła po drugiej stronie stolika i spojrzała na niego.
— Ojciec pisał do ciebie w ostatnim czasie? — zapytała niespodziewanie, bawiąc się leżącą na stoliku bransoletą Czarnej.
— Nie — odparł zbity z tropu i jednocześnie zdenerwowany tym pytaniem.
— A matka?
— Nie. O co ci chodzi, Cors? — warknął przez zaciśnięte zęby. Był dość mocno zirytowany.
Wzruszyła ramionami.
— O nic. Po prostu pytam — odrzekła niezrażona.
— Taak? Po prostu pytasz? Przecież dobrze wiesz, że matka nie odzywa się odkąd odeszła. A ty cały czas zadajesz to głupie pytanie.
Westchnęła ciężko, wysypując figury szachowe z pudełka i jednym ruchem ręki ustawiając je na planszy. Jak zwykle wybrała czarne. Wiedział, że nie miała na celu go zdenerwować i że mimo wszystko zawsze była bardzo ciekawa, jak to jest mieć rodziców. Jeśli się dobrze przyjrzeć, to Draco też był tego ciekaw. Jego właśni jakoś nie do końca spełnili się w tych rolach.
— To, że odeszła, nie oznacza, że przestała cię kochać — rzuciła tonem, który świadczył, że od początku zbierała się, żeby to powiedzieć.
Teraz jego kolej.
— Wiesz, że wcale nie musiała przestawać — mruknął ironicznie jak zawsze tę samą odpowiedź, a potem rozkazał swojemu pionkowi przesunąć się o dwa pola do przodu. — Przecież nigdy mnie nie kochała.
— Pion na A-trzy. Nie mów tak — sprzeciwiła. — Każda matka kocha swoje dziecko, nawet jeśli tego nie ukazuje.
— Taak? A skąd niby to wiesz? — sarknął. Nie znosił rozmawiać o rodzicach, a już zwłaszcza o matce. Odkąd odeszła, właściwie starał się nawet o niej nie myśleć, bo wtedy jej odejście mniej bolało. — Bo wszyscy tak mówią? Muszę cię zmartwić, wcale tak nie jest. Dla niektórych dziecko to kłopot, zbędny balast.
Westchnęła i nic na to nie odpowiedziała, choć zapewne miała ochotę cisnąć w niego kolejnym oklepanym frazesem. Nie zrobiła tego, bo wyszłaby na hipokrytkę. To w końcu właśnie ją rodzice porzucili pod drzwiami sierocińca zaledwie kilka dni po urodzeniu, ponieważ już wtedy okazywała oznaki magiczności. Przecież sama twierdziła, że nie chciała ich poznać i nie byli jej do niczego potrzebni, skoro nie chcieli jej, dlatego że była inna. Corny była inna odkąd się urodziła.
Wkrótce skupili się wyłącznie na szachach. Draco uważnie przemyślał każdy swój ruch, dyskretnie obserwując przy tym dziewczynę, która zdawała się zawsze wiedzieć, jakie będzie jego następne posunięcie. Nigdy tego nie rozgryzł. Corny po prostu niektóre rzeczy wiedziała i nie potrafiła powiedzieć skąd. Czasem wręcz miał wrażenie, że ona nawet nie zdawała sobie sprawy, że nie powinna o czymś wiedzieć. Zupełnie nad tym nie panowała, bo mając tę dziwną umiejętność od zawsze, przyzwyczaiła się do niej do tego stopnia, że jej umysł uznawał to za coś zupełnie normalnego i nie widział nic niestosownego w odpowiadaniu Draconowi na jego myśli lub informowaniu spłoszonego Blaise’a, że to, co robił, gdy myślał, że nikt go nie widział, było niestosowne. Człowiek miał wrażenie, że nic się nie ukryje przed jej wewnętrznym okiem (bądź przeklęta na wieki, Trelawney) i bał się nawet rozebrać w łazience, żeby wejść pod prysznic, bo to też mogła akurat widzieć. Urok przyjaźnienia się z Corny Morgenstern.
Draco był jednak sprytniejszy i w końcu wygrał pojedynek. Wizje miały to do siebie, że zależały wyłącznie od decyzji. Jeśli by się uparł, człowiek mimo wszystko mógł zmienić swoje przeznaczenie, ponieważ każdy nasz krok zmieniał nasz los – przybliżał lub oddalał od tego, co przepowiedziano. Draco zawsze twierdził, że całe to wróżbiarstwo to tylko pic na wodę. Wszystko zależało wyłącznie od niego.
— Co teraz? — zapytała Corny, niewiele przejęta swoją porażką. Zebrała figury do pudełka i zamknęła je z trzaskiem. — Jest dopiero po dziewiątej.
Draco automatycznie spojrzał na zegarek i zastanowił się głęboko. Godzina to kupa czasu, jeśli się na coś czeka, ale równocześnie zbyt mało, aby cokolwiek z nią zrobić. Zwłaszcza w leniwy niedzielny poranek, gdy na zewnątrz szalała śnieżyca, a po zamku walentynki. Jego pokój pewnie właśnie zapełniał się różowymi kartkami, których widok przyprawiał zawsze Dracona o mdłości.
— Nie wiem, możemy pograć w karty.
Dziewczyna prychnęła. Jako jedna z niewielu znanych mu osób ze Slytherinu, najzwyczajniej w świecie nie lubiła grać w karty. W tym domu było to raczej dość nietypowe zjawisko, bo Ślizgoni byli z natury ryzykantami i hazardzistami.
— No to nie wiem — zirytował się.
Posłała mu lekko urażone spojrzenie. Splotła dłonie na blacie stolika i oparła na nich brodę, patrząc przed siebie ze znudzoną miną. Po jednej jej stronie piętrzyły się podręczniki do transmutacji, eliksirów i numerologii, a po drugiej leżały zwoje pergaminów. Doskonały wzrok Dracona nie mógł nie wychwycić tej chwili i nie zauważyć, że wyglądało to dość malowniczo. Było to wręcz godne uwiecznienia na papierze. Gdyby tylko miał jakiś ołówek, pergamin leżał pod nosem… Z nadzieją wsadził dłonie do kieszeni, ale znalazł tam tylko dość mocno sfatygowaną kartę z czekoladowych żab przestawiającą Agrippę, zmięty kawałek pergaminu z godziną szlabanu od McGonagall datowany na styczeń, fragment złamanego pióra, cukierek w fioletowym papierku, który pewnie nie nadawał się już do spożycia i dwie kulki do gargulków w różnych kolorach, które znalazł na korytarzu i już dawno o nich zapomniał. Żadnych ołówków. Westchnął i wstał z krzesła. Corny odwróciła głowę i spojrzała na niego z dość chłodnym zainteresowaniem, unosząc lekko brwi.
— Zobaczę, co z Diabłem — mruknął wymijająco, kilkoma dużymi krokami przecinając pokój. — Może trzeba go ratować albo coś.
Gwałtownie otworzył drzwi, a tuż za nimi stała Parkinson, a raczej chwiała się, straciwszy oparcie i równowagę. Zapewne od jakiegoś czasu podsłuchiwała. Teraz to Draco uniósł brwi w sposób, którego nie lubiła Corny i po patrzył na Pansy z wyraźną naganą w oczach.
— Już wychodzisz? — zapytała dziewczyna słodkim głosikiem.
— Zaraz wrócę — odrzekł sucho.
Przepuścił ją w progu i wyszedł na schody. Był poirytowany. Wprawdzie nie prowadzili z Corny prywatnej rozmowy, przecież nigdy tego nie robili, ale nikt nie lubił być podsłuchiwanym. Poza tym, miał właśnie zamiar narysować Corny – jakoś tak ciekawie wyglądała z tą znudzoną, lekko naburmuszoną minką, wśród książek i pergaminów. A on przecież też tak dawno nie rysował. W tej szkole naprawdę nie było na nic czasu, zwłaszcza teraz, gdy Draco dodatkowo musiał zająć się tą wielką misją dla Czarnego Pana. Obecność Parkinson uniemożliwiała mu jego zamiary. Bo jakby to niby miało wyglądać? On, zimny i nieczuły Draco Malfoy, siedziałby jak ten ostatni kretyn z ołówkiem i kartką papieru przed jedną z tych dziewczyn, które się w nim durzyły. Bo Czarna nadal się w nim bujała, niezmiernie od lat i wszyscy wiedzieli o tym doskonale.
Niech to trafi szlag, prychnął do siebie w myślach, gwałtownie wchodząc do dormitorium. Niewiele się w nim zmieniło. Z kryształowego dzbanka ubyła połowa wody, a Diabeł przekręcił się na brzuch, jednakże jego łóżko nadal przedstawiało mieszaninę kończyn, pościeli i ubrań. W pokoju pachniało jak w melinie. Draco pokręcił głową. Łaskawie dolał wody do naczynia, usunął nieprzyjemne powietrze za pomocą zaklęcia, po czym zniknął na dłuższą chwilę w łazience. Opłukał twarz zimną wodą i spojrzał w lustro.
— I czego się gapisz? — burknął nieprzyjemnie w stronę swojego odbicia, które odpowiedziało mu skrzywieniem ust.
Nawet ze skwaszoną miną, wciąż było jednak przystojne. Draco czasem sam się dziwił, że pewnego lata po prostu wyrósł z tego chudego chłopca o chorobliwie bladej twarzy i ciemnych cieniach pod wiecznie znudzonymi oczami. Nawet jego włosy wyglądały inaczej, nabrały miękkości i przestały być takie przetłuszczone i przylizane. Nadal był tym samym Malfoyem, ale teraz przynajmniej czuł się dobrze we własnej skórze. Gdyby jeszcze czas byłby łaskawy zabrać kilka blizn, może nie miałby problemu ze zdjęciem koszulki przy kimś obcym. Najwyraźniej nie można mieć jednak wszystkiego. Przeczesał włosy palcami, stwierdzając, że przydałoby się je nieco przyciąć, bo grzywka zaczynała przysłaniać mu obraz. Pomyśli o tym jutro, teraz miał inne zmartwienia.
Wrócił do dormitorium w chwili, gdy Zabini znów przewracał się na plecy z ciężkim stęknięciem, ale się nie obudził. Draco pokręcił głową. Wyjął z szafy swój płaszcz, szal i rękawiczki, po czym przewiesił je sobie przez przedramię.
— Wychodzę. Wrócę późno, nie czekaj z kolacją — mruknął w kierunku tego czegoś, co podobno był jego przyjacielem leżącym na własnym wyrku.
Diabeł sapnął i wymamrotał coś przez sen, znów zmieniając pozycję, przez co jego poduszka wylądowała na podłodze. Draco wyszedł, żeby nie musieć dłużej to oglądać. Obraz nędzy i rozpaczy, pomyślał z westchnieniem. Wpół do dziesiątej po raz kolejny stanął w progu dormitorium dziewczyn.
— Gotowa? — zapytał Corny i ignorując Czarną, która siedziała na swoim kufrze i malowała paznokcie u nóg jaskrawozielonym lakierem. W każdym dormitorium kufry stały w nogach łóżka.
Morgenstern mruknęła tylko w odpowiedzi. Oparłszy stopę o własny szkolny kufer, zasunęła krótki kozaczek na szpilce, po czym zmieniła nogę i zrobiła to samo z drugim. Buty te dostała w prezencie gwiazdkowym od Czarnej. Przyglądając się sobie w lustrze na wewnętrznej stroni drzwi szafy, poprawiła długą, czarną suknię z gorsetem w bardzo gotyckim stylu, który uwielbiała, co Draco doskonale wiedział, a na koniec wzięła z łóżka przygotowany wcześniej płaszcz, szal i bardzo ładny kapelusik, wszystko w standardowym kolorze czarnym. Sprawdziła, czy w kieszeni okrycia ma rękawiczki, zabrała swoją nieodłączną szkolną torbę leżącą na kufrze i wreszcie opuściła pokój, podążając za Draconem. A tuż za nią wędrowało zaciekawione spojrzenie przyjaciółki, połączone ze sporą dozą niechęci. Jednak u Pansy było to normalne – w ciągu dnia jej uczucia wahały się od miłości do nienawiści.
Zeszli do pokoju wspólnego, nie natrafiając po drodze na nikogo. Draco, jak przystało na gentelmana, pomógł dziewczynie założyć płaszcz, po czym sam zaczął się ubierać. Corny w tym czasie owinęła się szczelnie szalem, nałożyła kapelusik i odgarnęła włosy z oczu. Jej blada twarz wyraźnie odznaczała się od otaczającej ją wszechwładnej czerni.
— Ładne to coś — rzucił Draco tak sucho i obojętnie, że prawie nie zabrzmiało to jak komplement.
Przestała poprawiać włosy i spojrzała na niego. Wyglądała ładnie, musiał to przyznać. Jak mugolska dama z wczesnych lat trzydziestych. Jak kobiety na starych zdjęciach, które z wypiekami na twarzy pokazywała mu w mugolskich muzeach i bibliotekach. Minione czasy zawsze ją fascynowały.
— Które? — zapytała, nie wiedząc, o co mu chodziło.
— To co masz na głowie.
— A, to. Od Blaise’a. — Corny nigdy nie używała ksywek, tylko zawsze mówiła do wszystkich po imieniu.
— No, no. Nie wiedziałem, że Diabeł ma taki gust. Pasuje ci.
Dygnęła z wdziękiem i zaczepnym, ale też wcale nie dworskim, uśmiechem błąkającym się na bladych usteczkach. W Draconie coś się poruszyło, gdy się tak do niego uśmiechała.
— Dziękuję.
Na jednym ze słabo oświetlonych korytarzy lochów wyjęła z przewieszonej przez ramię torby małe lusterko i szminkę. Pomalowała usta na krwistą czerwień – tak jak najbardziej lubiła. Mówiła, że wyglądała i czuła się wtedy tak mniej grzecznie i cnotliwie. I była to prawda. Przywodziła wtedy Draconowi na myśl femme fatale, z którą przecież zawsze kojarzona była Czarna, szkolna uwodzicielka. Ale mówili, że to cicha woda brzegi rwie i Corny nie była takim uosobieniem dobra i cnoty za jaką wszyscy ją uważali. Po prostu lubiła robić dobre wrażenie i jakoś bycie miłą samo jej tak wychodziło, niezależne od woli.
Przed zamkową bramą utworzyła się już mała kolejka. W milczeniu stanęli tuż za dwiema Krukonkami z ich roku, Padmą Patil o orientalnej urodzie, której siostra bliźniaczka była w Gryffindorze i Azjatce Sue Li. Dziewczyny nie zwróciły na nich uwagi, pochłonięte dyskusją na temat najnowszej modelki magazynu Czarownica, niejakiej Virginii Edwards. Gdy zegar na wieży wreszcie wybił godzinę dziesiątą, przy bramie pojawił się stary woźny Filch w towarzystwie trzęsącej się z zimna kotki oraz otulona w kraciasty płaszcz nauczycielki transmutacji. Po wlekących się w nieskończoność piętnastu minutach Draco i Corny w końcu przeszli kontrolę pod czujnym okiem McGonagall i węszącym jak pies gończy staruchem, którego kot nieustannie plątał się pod nogami i trzeba było uważać, żeby na niego nie nadepnąć, bo to skończyłoby się klątwami woźnego.
— Masz jakieś specjalne plany na ten dzień czy będziesz wymyślał w trakcie? — zapytała Corny, gdy byli już w drodze do Hogsmeade. Założyła czarne rękawiczki z cienkiej skórki i roztarła zmarznięte dłonie.
Nie miał.
— Będę improwizował — przyznał się bezwstydnie, wsadzając ręce do kieszeni płaszcza. — Możemy po prostu pokręcić się po sklepach, iść do Trzech Mioteł albo do Miodowego Królestwa… Albo nie. — Zmienił zdanie szybko i zbyt gwałtownie, przez co dziewczyna natychmiast nabrała podejrzeń. — Chodźmy do pani Puddifoot — zaproponował ze złośliwym uśmieszkiem.
Spojrzała na niego z ukosa.
— Dziękuję, postoję — mruknęła.
Koronkowa herbaciarnia pani Puddifoot w Hogsmeade cieszyła się różowym, pardon, zaszczytnym mianem miejsca idealnego dla zakochanych, którzy zwykli całować się nad cukierniczkami. W dzień powszedni dominowały tam serduszka, ręcznie robione koronkowe serwetki oraz czerwone i różowe kokardki, poupinane gdzie tylko się dało. W walentynki niezawodnie można było liczyć na obecność pucołowatych amorków latających nad stolikami i trochę nieuprzejmie rzucających konfetti do kawy. A o każdej porze dnia i roku na towarzystwo ssąco-mlaszczących dźwięków z sąsiednich stolików murowane [2].
Draco wiedział, że wnętrzności dziewczyny, zupełnie jak jego, skręciły się we wcale zgrabny supełek, tak że nie było już miejsca na poranne śniadanie, na samą myśl o tym słodko-cukierkowym miejscu. Wiedział, że Corny w zeszłym roku była tam z Henrym McDougalem z Ravenclawu właśnie z okazji czternastego lutego i tego samego dnia oznajmiła, że był to jej pierwszy i ostatni raz w tym różowym przybytku bezguścia i tandety. Draco słyszał to na własne uszy w swoim własnym dormitorium i doskonale o tym pamiętał.
— Jesteś pewna, że nie chcesz tam iść? — drążył. Droczenie się z nią sprawiało mu wielką przyjemność, bo rzadko się obrażała, a on lubił patrzeć, jak wyginała wargi w podkówkę w bardzo uroczy sposób. — Wszyscy tam chodzą. Nie miałem okazji tam być, ale słyszałem, że to bardzo przyjemne miejsce.
— Taak, baaardzo. — Skrzywiła się. Wsadziła ręce w kieszenie i kopnęła kamyk, który smutno poturlał się po ścieżce. — Szczególnie dla tych, którzy chcą się z kimś obściskiwać. Wiesz, co ja przeżyłam w zeszłym roku? McDougal myślał, że będę się z nim całować nad tą cholerną cukierniczką, jak ten no… Jak mu tam było? O, mam, Davies. No wiesz były kapitan Krukonów. — Przewróciła oczami.
— I co, całowałaś się z nim nad tą cukierniczką? — zapytał złośliwie, czując przy tym jednak niezrozumiałą dla niego samego złość na tego całego McDougala. A jednocześnie jakby… Czy to była zazdrość?
Dziewczyna prychnęła.
— Oczywiście, że nie. Nie całuję się w miejscach publicznych z nadętymi bufonami. A on był nadętym bufonem.
Z Dracona zeszły wszystkie kłębiące się w nim uczucia niczym powietrze z przekłutego balonu. Nie rozumiał tego, nie wiedział skąd się brało i cholernie go to denerwowało. A jeszcze bardziej denerwował go fakt, że tuż za nimi szło czterech Ślizgonów z siódmego roku, między innymi Caspian Avery, który przez cały czas taksował Corny wzrokiem, zatrzymując go najdłużej na jej pupie. Całkiem zresztą zgrabnej. Draco czuł spojrzenie chłopaka, jakby wręcz spoczywało na nim samym. Jeszcze chwila i odwrócę się, a potem przywalę temu idiocie w szczękę, aż wylecą mu wszystkie zęby, pomyślał Malfoy.
— Hej, Draco! — Corny pomachała mu dłonią przed twarzą. — Draco, czy ty w ogóle mnie słuchasz czy gadam do siebie? Ziemia do Draco!
— Przestań. Oczywiście, że cię słucham.
— To co powiedziałam przed chwilą?
— Nic nie mówiłaś — odparł z chłodnym spokojem. — Wiesz, że ja zawsze cię słucham, Cors.
— Taa, jasne — mruknęła.
Wchodzili właśnie między pierwsze zabudowania Hogsmeade. Wioska była mała, ale w całości zamieszkana przez czarodziejów. Niewiele już było takich osad w Wielkiej Brytanii, bo mugole, choć niemagiczni i, jak mówiono, o wiele głupsi, zdominowali wszystko. Czarodzieje musieli wmieszać się między nich.
Przez chwilę szli w ciszy główną ulicą, przy której stało większość sklepów i pubów. Prawdę mówiąc, Hogsmeade było jakby wyłącznie jedną ulicą, bo na niej koncentrowało się całe życie tej wioski. Draco i Corny minęli Trzy Miotły, nawet tam nie zaglądając, a potem Sklep Zonka z magicznymi gadżetami, które nigdy ich nie interesowały. Gdy mijali księgarnię, nagle Corny zapragnęła nowe pióro, więc na sekundę tam weszli, a po wyjściu na zewnątrz rozejrzeli się wokoło. Wrócili tą samą drogą i tym razem wstąpili do zatłoczonych Trzech Mioteł, gdzie z trudem znaleźli wolny stolik. Draco zamówił dla nich po kremowym piwie i grillowanym szaszłyku. Przez następne kilka godzin rozmawiali o zupełnych głupotach, jak dla przykładu: o najbliższym meczu quidditcha (którego Corny nigdy nie lubiła i nigdy nie rozumiała), o wrednej McGonagall, zwanej popularnie Żelazną Dziewicą, która w tym roku była jakoś tak bardziej cięta na Slytherin, a przecież i tak nigdy za nim nie przepadała, o znerwicowanym Snapie i podejrzliwym Potterze oraz o tym, jak bardzo oboje nie znosili walentynek. Obgadali przy okazji wszystkich obecnych w pubie i wszystkich innych, którym się to należało, a przy tym zamówili jeszcze dwie kolejki kremowego piwa, którym nie dało się przecież upić. Ale w końcu i im skończyły się tematy do rozmowy.
— Masz ochotę na ogromną porcję gorącej czekolady? — zapytał Draco całkiem nieoczekiwanie.
Corny spojrzała na niego jak na idiotę.
— Czy kiedykolwiek nie miałam ochoty na czekoladę?
Uśmiechnął się. Faktycznie.
— To chodźmy do Miodowego Królestwa — zaproponował.
W środku cukierni jak zawsze było tłoczno. Sala była bardzo duża, ale chyba większość uczniów mogących zrobić sobie wypad do wioski pomyślała właśnie o Miodowym Królestwie i dlatego kolejka ciągnęła się w nieskończoność. Cukiernia była słynna z wyrobów czekoladowych, ale nie tylko – sprzedawano tam wszystkie możliwe rodzaje magicznych słodyczy, jakie tylko istniały w magicznym świecie oraz niektóre mugolskie produkty.
Po długim staniu w wielkiej kolejce Draco kupił dwa kubki wspaniałej gorącej czekolady, torebkę Musów-Świstusów, kilka dużych tabliczek czekolady mlecznej i z orzechami oraz ogromnego lizaka w kształcie serca, którego wręczył Corny z kpiącym uśmiechem. Dziewczyna przyjęła go z wahaniem.
— Co to jest?
— Lizak — odrzekł z miną niewiniątka.
— To widzę, ale po co?
Wywrócił oczami, przepuszczając ją w drzwiach.
— Zapomniałaś, że jesteśmy na walentynkowej randce? Jak to by było, gdybyś wróciła z niej bez lizaka w kształcie serca, co? — wytłumaczył, wciąż uśmiechając się paskudnie.
Popukała się w czoło, ale schowała cukierek do swojej torby, tak jak resztę słodyczy. Wracali do zamku, popijając czekoladę.
— Czyli naszą randkę można uznać za udaną, tak? — zapytała w końcu.
— Myślę, że chyba tak — odparł z wahaniem.
Popatrzyła w swój prawie już pusty kubek z nieodgadnioną miną. Draco nie lubił tego, przyzwyczajony, że potrafił przejrzeć większość ludzi. Corny zawsze była dla niego tajemnicą. Może dlatego że nie myślała jak inni i zawsze czymś go zaskakiwała?
— Knuta za twoje myśli — rzucił.
Otrząsnęła się jak szczenię wyjęte z wody. Przez chwilę w jej oczach pojawił się jakiś błysk, który szybko znikł. Mógłby być refleksem czerwonych promieni zachodzącego słońca. Dopiła swoją czekoladę i uśmiechnęła blado.
— Tylko tyle są warte? — zapytała, zerkając na niego z ukosa.
— Tego jeszcze nie wiem, bo ich nie znam — odparł spokojnie, wkładając ręce do kieszeni płaszcza. Pusty kubek wyrzucił do najbliższego kosza.
Zaśmiała się.
— To pewnie dla ciebie nowość, co?
— To strasznie irytujące — westchnął z rezygnacją. — Chciałbym wiedzieć, co o mnie myślą inni. To bardzo ułatwiłoby mi życie. Czasem denerwuje mnie, że nie mam pojęcia, co ktoś o mnie sądzi.
— Czasem…
Wyszli już z wioski i szli zaśnieżoną drogą w kierunku Hogwartu. Przed nimi przepychała się, obrzucała śniegiem i śmiała głośno grupa siódmoroczniaków z Hufflepuffu, dwie dziewczyny i trzech chłopaków. Tym to wesoło, pomyślał Draco z nostalgią przygryzając dolną wargę. Oni nigdy tak nigdzie nie szli. Ślizgoni nie pokazywali publicznie swoich uczuć, co odróżniało ich od reszty uczniów. Co nie oznaczało, że ich nie mieli.
W oddali majaczyła sylwetka zamku. Słońce chyliło się już ku zachodowi – w zimę dni były krótsze, ale nawet mimo to Draco i Corny nie zdawali sobie sprawy, że tak dużo czasu spędzili w Hogsmeade. Mieli wrażenie, że to była tylko chwila, godzinka, może dwie. Chłopak zerknął na zegarek, który wskazywał, że było już wpół do piątej wieczorem.
— Więc powiesz mi, o czym myślisz? — podjął przerwaną rozmowę.
— O niczym szczególnym. Zastanawiam się, czy wojna nie zniszczy tego, co jest między nami.
Popatrzył na nią, unosząc brwi.
— Jaka wojna? — zapytał.
— Och, Draco — pokręciła głową. Wbiła wzrok w czerwone niebo nad zamkiem. — Nie mów mi, że nie zdajesz sobie sprawy, co wisi w powietrzu. Oboje wiemy, że będzie wojna. Problem w tym, że… — urwała.
— Że…?
— Że nie wiemy, po której stronie stanąć.
Skrzywił się, słysząc własne myśli wypowiedziane przez kogoś innego. Tak, to była prawda. Doskonale wiedział, że szykowała się wojna, ale nadal nie mógł dokonać wyboru. Bo co to był za wybór? Lojalność wobec wychowania czy wobec prawdy. Obie strony miały rację i jednocześnie żadna. Zresztą, nikt nie dawał mu prawa wyboru. Ktoś już dawno zdecydował za niego.
— Daj spokój. Potem będziemy wybierać. Teraz się po prostu zabawimy.
Popatrzyła na niego z politowaniem, ale nic już nie powiedziała. Czasami brakowało mu tej dawnej Corny – tej małej dzikuski z londyńskiego przedmieścia, która była gotowa rozdrapać go paznokciami w obronie swoich racji. A potem się ucywilizowała i była gotowa odpuścić wszystko, aby tylko nie wchodzić w żadną kłótnię. Jakim cudem tak bardzo się zmieniła? Czy on miałby w sobie tyle siły, żeby przejść taką przemianę?
Gdy stanął w bramie Hogwartu, zaś Filch macał go tym swoim czujnikiem do wykrywania czarnej magii (w sumie cholerstwo powinno wciąż piszczeć, bo był wręcz naszpikowany czarną magią, bardziej od niejednego artefaktu), jego myśli nagle zmieniły tok i chłopak zdał sobie sprawę, że w zamku czekało na niego trochę nieprzyjemności. Nie, trochę to stanowczo za mało powiedziane. Bo cuchnące dormitorium i sterta różowych liścików to naturalna regulacja jego ślizgońskiego humoru. Nie ma co, niezwykle przyjemna perspektywa, pomyślał z niechęcią, gdy woźny obrzucił go ostatnim nieprzyjaznym spojrzeniem i zajął się kimś innym.
— Myślę, że to był bardzo miły dzień — powiedziała niespodziewanie Corny w sali wejściowej.
— Nie należał do najgorszych — odparł chłopak z obojętnością, bo jego myśli nadal siedziały w lochach Slytherinu obok Diabła i różowej poczty.
Pokręciła głową. Draco ocknął się, ponownie zanalizował jej słowa i swoją odpowiedź, ale nie widział nic, co powinien zmienić. Oboje wiedzieli, że ich skale pojmowania przyjemności nieco się różniły. Corny cieszyła się z małych rzeczy. On tak nie potrafił. Zresztą, dziewczyna lubiła też wiele rzeczy, których on nigdy nie potrafiłby choćby tolerować. Na przykład, Granger. Corny uczyła się z nią czasem w bibliotece i nie widziała w tym nic dziwnego ani niestosownego. Jej sposób na życie był po prostu inny.
— To co, może pójdziemy teraz do pokoju wspólnego i na zakończenie zjemy czekoladę? Przydałoby się jeszcze kremowe piwo. Kremowego piwa nigdy dość.
— To akurat też da się załatwić. Zdaje mi się, że mieliśmy jeszcze kilka butelek w dormitorium — przypomniał sobie, a jego podświadomość podsunęła mu obraz dna diabłowej szafy. — O ile Diabeł go już nie wychlał.
Corny posłała mu spojrzenie, które coś sugerowało. Tylko, co?
— Przy okazji mógłbyś sprawdzić, czy Blaise jeszcze dycha — zaproponowała, znacząco unosząc brwi.
— Taa.
Gdy pół godziny później siedzieli razem z ledwo żywym Zabinim w pokoju wspólnym, popijali kremowe piwo i opychali się czekoladą, Draco ostatecznie musiał przyznać, że jednak był to całkiem miły dzień. I nawet nie psuła mu humoru ta góra różowego papieru leżąca na jego łóżku. Na szczęście pokój wspólny miał bardzo obszerny kominek.
Tylko… O co chodziło z tą Corny?
_______________

[1] Supernatural, sezon 5, odcinek 14 pt.: Krwawe Walentynki.
[2] Fragmenty opisu pożyczone z tomu: Harry Potter i Zakon Feniksa.

2 komentarze:

  1. tylnie nogi ? to są jakieś przednie *_*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, no wiesz, krzesło najczęściej nogi miewa cztery, dwie pary - przednią i tylną lub prawą i lewą. Zależy, z której strony będziesz liczyć.

      Usuń

Pod rozdziałami proszę zostawiać tylko komentarze na temat treści. Wszystko inne będzie traktowane jako spam, a na spam jest odpowiednia zakładka.