Nie-randka
Pamiętasz
przecież, przyjacielu, te wszystkie dni, nadzieję tak wielką, że aż bolała, i
zwątpienie, które korzystało z najmniejszego wyczerpania, żeby przyjść i zabić
nadzieję.
Halina
Poświatowska
Poranek barwił niebo na złoto i różowo, rozgarniał ciężkie szare chmury.
Luty zwiastował lekkie ocieplenie, był jasny, chociaż biały. Promienie zimowego
słońca ślizgały się po śniegu, ale w lochach Slytherinu panowała ciemność.
Niedziela. Zdarzało się, że Draco nawet lubił niedziele, jeśli akurat w
sobotę nie był na imprezie. Jeśli natomiast był to… lekko mówiąc, niedzielę
trafiał jasny szlag. Razem z nim samym.
Jednak w tym tygodniu Draco nie
miał siły ani tym bardziej chęci na ostre imprezowanie. W ogóle nie miał na nic
siły. Nie obchodziło go, czy zeszłej nocy w lochach działo się coś, czy też nie.
Mogło się walić, palić, a on i tak miał to wszystko w głębokim poważaniu. Jak
nigdy. Położył się spać koło dwudziestej trzeciej – jak bardzo grzeczny
Gryfonek – w pustym dormitorium, bo Diabeł gdzieś przepadł, i od razu zasnął
jak kamień. Znów nic mu się nie śniło.
Usiadł na łóżku i przeciągnął się, aż zatrzeszczały mu kości. Rozsunął
kotary, które zaciągnął wieczorem tylko po to, żeby w godzinach porannych nie
obudził go powrót Zabiniego. Draco spojrzał w kierunku jego łóżka. Brunet leżał
na posłaniu z rozrzuconymi kończynami, twarzą do ściany, głośno chrapiąc i
sapiąc, jak to miał w zwyczaju nawet na trzeźwo. Malfoy skrzywił się, czując
nieświeżą woń alkoholu, papierosów i potu, unoszącą się nad łóżkiem Zabiniego i
docierającą także do jego arystokratycznej osoby. Spuścił nogi na lodowatą
podłogę, wzdychając i kręcąc głową. Nie miał sumienia – gdzieś tam w głębi jego
kamiennego serca tliły się jego resztki – budzić ledwo żywego bruneta, żeby
wywalić go do łazienki. Zwłaszcza, że sam miał zamiar ją zająć.
Doprowadzając się do porządku, zastanawiał się, co to był za dzień.
Pamiętał dobrze, że przed snem kazał sobie o czymś nie zapomnieć, ale
oczywiście stało się dokładnie na odwrót. Za nic w świecie, nie mógł sobie
przypomnieć, co to było. Nie wiedział nawet, czy to coś ważnego. To coś
kołatało w zakątkach jego pamięci w bardzo irytujący sposób i domagało się
przypomnienia. A mogło się domagać do woli, Draco zapomniał i już. Dopiero wracając
do sypialni w samym ręczniku na biodrach, przypadkiem spojrzał w kalendarz i
poczuł ochotę walnięcia się dłonią w czoło. Ale z ciebie idiota, Malfoy,
pomyślał.
No jasne, walentynki.
Nim położył się spać, obiecał sobie solennie, że przez cały dzień nie
opuści dormitorium, choćby miał nadejść koniec świata. Pokoju Życzeń też nie
wypadało blokować, w końcu w taki dzień komuś mogłoby się przydać trochę
prywatności, romantycznego klimatu i wolne łóżko. Walentynki były jak „bezdomny
przyjaciel świąt Bożego Narodzenia” [1] – pełne śliniących się zakochanych i
kręcących się w ciemnych korytarzach czy pustych klasach samotnych desperatów.
Dracona mdliło na samą myśl. Z drugiej strony, szósty i siódmy rok mógł
wychodzić do Hogsmeade także w niedziele, więc może zaszyć się w wiosce? Pełnej
tulących się po kątach par i zrozpaczonych dziewczyn wypatrujących u madame
Puddifoot nieświadomych ofiar… Brrr… Ale wystarczyłoby poprosić Corny, a ona na
pewno zgodziłaby się dotrzymać Draconowi towarzystwa. A cały dzień z Corny,
nawet równie paskudny jak ten, wydawał się całkiem przyjemną perspektywą.
Z tą myślą podszedł do swojej szafy i zaczął się ubierać, wcale nie
bardziej starannie niż zwykle. Draco Malfoy był przecież pedantem na co dzień, nie
to co jego przyjaciel i współlokator, który zawsze wyglądał tak, że pożal się
Merlinie. A to nie miała być w żadnym wypadku randka. W ogóle jeszcze nawet nie
wiadomo, czy w ogóle miała być, bo
nawet nie zapytał drugiej strony.
W weekendy adepci magii nie musieli nosić czarnych, szkolnych szat. Jedni
więc zakładali luźne czarodziejskie szaty, inni mugolskie ubrania. Draco
wyciągnął ze swojej szafy idealnie złożone czarne spodnie, sweter w tym samym
kolorze oraz śnieżnobiałą koszulę. Ze znalezieniem skarpetek nigdy nie miał
takiego problemu jak Diabeł dla przykładu, bo u niego zawsze panował porządek.
Czego nie można było powiedzieć o rzeczach bruneta. Tak właściwie Zabini
potrafił zrobić bałagan zarówno w swoich, jak i w jego malfoyowskich ubraniach,
nie wiadomo w jakim celu. I jakim cudem. Białowłosy ubrał się bez pośpiechu,
wygładził nieistniejące zmarszczki na spodniach i usiadł na swoim łóżku, żeby
zawiązać buty. W czarnych, idealnie wypastowanych pantoflach z doskonałej skóry
można było się przejrzeć jak w lustrze.
Wszystkie ubrania Dracona wyglądały na drogie i z dobrego materiału. I
takie też były. Liczni arystokratyczni uczniowie Hogwartu, skupieni głównie w
Domu Węża, oficjalnie gardzili mugolami i wszystkim co mugolskie, jednakże znacznej
części z nich wcale nie przeszkadzało to w kupowaniu najmodniejszych ubrań
najdroższych mugolskich marek.
Tak naprawdę Draco osobiście nie miał nic do mugoli. Oprócz tego że byli
mugolami. Oprócz tego że czarodzieje musieli się przed nimi ukrywać. Oraz oprócz
tego że już sama ich obecność zmuszała go do nienawidzenia ich, bo tego właśnie
wymagało od niego pochodzenie. Już samo to było niezłym powodem, żeby czuć do
nich sporą niechęć.
Diabeł chrapał w rozgrzebanej pościeli. Wydzielał taki zapach, że
Draconowi robiło się od niego niedobrze. Już wiedział, dlaczego Corny krzywiła
się, gdy zaraz po imprezie wchodziła do ich dormitorium. Doprawdy, odór samego
Diabła był nie do zniesienia, a mowa ich obu. Kolejny powód, aby zejść na drogę
cnoty, pomyślał Draco, biorąc dzbanek ze stolika przy łazience i litościwie przenosząc
na szafkę nocną kumpla. Obok postawił szklankę. Należałoby otworzyć wszystkie
okna. I w tym momencie po raz kolejny pojawił się ślizgońsko-lochowy problem – no
bo w kwaterach Slytherinu NIE BYŁO OKIEN.
Stanowczo trzeba to zmienić, stwierdził Draco, wychodząc na korytarz i
cicho zamykając drzwi, żeby nie obudzić przyjaciela. Najprostszy sposób to
przenieść sypialnie Ślizgonów w inne, bardziej słoneczne miejsce. Irytowało go,
że zawsze byli na przegranej pozycji, wpychani tam, gdzie inni nie chcieli iść.
Do lochów. I dziwić się, że są źli i bladzi, skoro ciągle siedzieli w ciemności
i pod ziemią. Gryfoni mieli wieżę, Krukoni mieli wieżę, Puchoni może wieży nie
mieli, ale okna już tak i tylko Ślizgoni oczywiście siedzieli w lochach jak te
ostatnie ciule. Dlaczego?
— Bo jesteśmy nieczułymi, obślizgłymi gadami, które lubią mrok, ciemność
i zło — usłyszał odpowiedź z ust Corny, która znikąd pojawiła się obok niego z
tym swoim obłąkanym uśmiechem na ustach. — Gadasz na głos, mój drogi.
Draco zasępił się nieco i rozejrzał wokoło. Na szczęście było jeszcze
wcześnie i nikt nie miał okazji ich podsłuchać. W zasięgu wzroku i słuchu nie
było żadnego zbłąkanego gada.
— W ogóle to która godzina? — zastanowił się nagle.
— Siódma trzydzieści. Grzeczne Ślizgoniątka o tej porze jeszcze śpią.
Miał ochotę pacnąć się dłonią w czoło. Jaki Ślizgon w niedzielę rano o
takiej godzinie łaził po Hogwarcie? Kompletny idiota albo Draco Malfoy. Lecz
jedno nie wykluczało drugiego i mógł spełniać oba warunki jednocześnie.
W milczeniu przeszli przez prawie pusty pokój wspólny (prawie, bo na jednej
z kanap w rogu spała smacznie spleciona w uścisku półnaga parka) i przez
znikającą ścianę, która służyła za ukryte przejście do kwater Domu Węża, wyszli
na równie pusty korytarz. Te części lochów były dobrze oświetlone, lecz
wilgotne kamienne ściany i tak wydzielały nieprzyjemną woń zgnilizny oraz
czegoś jeszcze, trudnego do zidentyfikowania. Może strachu, krwi i moczu?
Przecież w odległej przeszłości nawet te hogwarckie lochy służyły jako
więzienia i miejsca tortur. Brak było tylko zakratowanych pomieszczeń sześć na
sześć stóp, łańcuchów przymocowanych do ścian czy przyprawiających o dreszcze
odgłosów jęków. Upiorny klimacik jak się patrzy, podsumowywał tak to Draco. Wielka
sala również świeciła pustkami. Przy stole nauczycielskim siedział jak zawsze uśmiechnięty
siwobrody dyrektor, dziś w kiczowato-purpurowej szacie w srebrne gwiazdki i
takiej samej tiarze (Skąd on brał te ciuchy?, zastanawiał się nieraz
białowłosy), przyglądający się wszystkim znad okularów połówek swoimi
niebieskimi oczami o sile rentgena (tak mówiono, bo Draco nie miał pojęcia, co
to rentgen). Po lewej stronie
Dumbldeore’a zajmowała swoje stałe miejsce McGonagall ze srogą twarzą, dalej
odgrodzony od niej trzema pustymi krzesłami siedział Snape z miną seryjnego
mordercy, którego zmuszono do oglądania Jeziora
Łabędziego i podziwiania stada kobiet biegających w różowych tutu oraz
facetów w trykotach, a jego z kolei tylko jedno wolne krzesło dzieliło od
włochatego faceta wzrostem dwa razy przewyższającego normalnego mężczyznę – Hagrida,
gajowego i nauczyciela opieki nad magicznymi stworzeniami. Po prawej stronie
dyrektora były cztery wolne krzesła, a tuż za nimi wystawał czubek głowy
Flitwicka, ledwie widoczny zza półmiska z kiełbaskami, zaś ostatnie krzesło na
tym krańcu stołu zajmowała Septima Vector, ciemnowłosa nauczycielka numerologii,
która gustowała w krwistoczerwonych szatach i wielkich tiarach.
Draco i Corny usiedli na swoich stałych miejscach pośrodku stołu
Slytherinu i chłopak od razu sięgnął po kawę. Nie ma to jak porządna dawna
kofeiny w sobotę tuż przed ósmą. Corny najwyraźniej uważała tak samo, bo bez
słowa podstawiła mu pod nos swój kubek, żądając napełnienia go parującym
napojem. Kilka krzeseł od nich chichotał nierozłączny kwartet
piąto-szóstoroczny, jak to zdarzało się czasem sarknąć Corny: należały do niego
siostry Daph i Torii Greengrass, Lily Moon oraz Kathie Selwyn, a dzisiaj
dołączyły do nich Anie Gibbon i Tracey Davis, zawiązując tym samym na czas
walentynek Ślizgoński Klub Samotnych i Zdesperowanych z piątego i szóstego roku.
Dziewczyny zerkały w stronę nowoprzybyłych, a raczej w stronę Dracona,
chichocząc namiętnie i rzucając mu zalotne spojrzenia. No może Gibbon i Davis
niekoniecznie, ale także wydawały się być bardzo poruszone i, co gorsza,
zainteresowane Malfoyem. Białowłosy konsekwentnie je ignorował.
Pieprzone walentynki.
— Corny — zaczął chłopak poważnym tonem.
Morgenstern wymamrotała coś na potwierdzenie, że usłyszała, ale nawet nie
podnosiła głowy znad talerza. Nałożyła sobie na niego dwie pieczone parówki i
po oddzieleniu kawałka widelcem, zanim włożyła go do ust, każdy dokładnie
oglądała i nawet obwąchiwała. Była to u niej standardowa procedura, której
Draco nigdy nie potrafił pojąć, ale dawno przestał się jej dziwić.
— Uznałem, że skoro oboje odczuwamy wyraźną niechęć do tego nieznośnego
dnia, popularnie zwanego, walentynkami i nie wykazujemy wyraźnego natchnienia
do uczestniczenia w czymś takim, nie ma przeciwwskazań do przeciwdziałania
problemowi doboru towarzystwa na dzień dzisiejszy — powiedział chłopak prawie
jednym tchem, udając, że absolutnie nie zauważał jak czerwonowłosa Kathie
trzepie rzęsami i rzuca mu sugestywne spojrzenia.
— Sprecyzuj, ale już bez takiej ilości górnolotnych wyrażeń — odparła
Corny z obojętnością, wreszcie wkładając kawałek kiełbaski do ust i sięgając po
chleb.
Draco westchnął.
— Co myślisz o tym, żebyśmy wybrali się dziś razem do Hogsmeade i
spędzili ten wstrętny dzień z dala od różu, westchnień i tęsknych spojrzeń?
Dziewczyna smarowała właśnie kromkę chleba dżemem wiśniowym (ludzie,
pieczone kiełbaski i kanapki z dżemem wiśniowym? serio?), ale oderwała się od
tego jakże pasjonującego zajęcia i spojrzała na białowłosego. Uniosła brwi, przez
co Draco niechętnie musiał przyznać, że robiła to prawie tak dobrze jak on.
— Rozumiem, że masz świadomość, mój drogi, że będzie to wyglądało jak…
hm, randka? — zapytała ostrożnie, wskazując ruchem głowy na Ślizgonki.
Pokiwał głową z miną świadczącą, że oczywiście zdawał sobie z tego sprawę
i było mu wszystko jedno. Wzruszyła ramionami i wróciła do przerwanej
czynności, jakby była ona dużo bardziej fascynująca od rozmowy.
— W takim razie, nie widzę problemu.
— Super.
Właściwie, nie miał nic przeciwko, żeby wyglądało to jak randka.
Wyłącznie dlatego że miałaby to być niby-randka
z Corny, a żadna dziewczyna nie odważyłaby się tknąć Morgenstern, gdy to się
już rozejdzie. No dobra, a poza tym przez następne kilka dni w szkole będą
gadać tylko o tym i nikogo nie będzie interesować, gdzie on znika na całe dnie
i noce. Ten plan miał wyłącznie dobre strony.
Do wielkiej sali zaczęło schodzić się coraz więcej uczniów. W dni wolne
od zajęć śniadania odbywały się koło godziny dziewiątej (choć niektórzy
przychodzili już wcześniej), a o dziewiątej trzydzieści nadchodziła sowia
poczta. Do tego czasu Draco miał nadzieję opuścić to miejsce i nie zostać
zasypanym deszczem różowych karteczek, które co roku sprawiały, że zaczynał
dyszeć rządzą mordu. Ich nadejście go i tak go nie ominie, a potem wszystkie
zakończą swój krótki żywot w kominku w pokoju wspólnym. Dlatego szybko
dokończył swój posiłek, nieustannie poganiając przy tym Corny, której jak na
złość się nie śpieszyło wcale. Gdy wreszcie przestała sprawdzać swoje kiełbaski,
zaczęła obwąchiwać kawę, potem dżem wiśniowy, a na koniec ciasto z kremem.
— Corny, na litość Merlina! — jęknął Draco, prawie podskakując na krześle
ze zniecierpliwienia. — Dałabyś choć raz sobie z tym spokój. Przecież nikt nie
dosypał ci tam trucizny ani żadnego innego eliksiru.
— Eliksir można co najwyżej dolać, a nie dosypać — odparła cicho,
spokojnie i rozsądnie. Wcale się nie przejęła jego irytacją. — A nie znasz dnia
ani godziny…
Draco prychnął, na co ona przewróciła oczami.
— No już dobrze, idę.
Ale zanim to zrobiła, dokończyła kolejny kawałek ciasta, dopiła kawę i
wolno podniosła się z krzesła. Draco zastanowił się, czy robiła mu na złość.
Wiedziała, że chciał uciec, zanim nadejdzie poczta i się skompromituje przed
połową szkoły. I nic sobie z tego nie robiła. Poprawiła gorset, który, jak
często powtarzała, lubił uwierać ją w kilku miejscach, wygładziła długą
spódnicę i odgarnęła do tyłu włosy. Jeśli zaraz wyjmie z kieszeni lusterko i
zacznie poprawiać makijaż, uduszę ją, a potem zakopię na błoniach, pomyślał
Draco, zgrzytając zębami. Czuł, że krew zaczynała się w nim gotować. Mało
brakowało, a z nosa i uszu buchnęłyby mu kłęby białego dymu i wydarłby się na
tę małą, wredną, niewyżytą…
— Sam jesteś niewyżyty — rzuciła Corny pogodnie, w końcu podążając w
stronę drzwi wielkiej sali.
Malfoy zamilkł mentalnie i przyjrzał się podejrzliwie dziewczynie.
Czasami zastanawiał się, czy przypadkiem nie potrafiła czytać w myślach i skąd
właściwie to wszystko wiedziała. Bo wiedziała stanowczo za dużo i była to jedna
z niezliczonych osobliwości Corny Morgenstern.
— Idziesz? — rzuciła dziewczyna przez ramię. Była już prawie przy końcu
stołu i najwyraźniej dopiero zauważyła, że białowłosy nie ruszył się z miejsca.
Pokiwał skwapliwie głową i podążył za nią, wciąż nie mogąc się nadziwić,
że wytrzymał z nią tyle lat. Przeszło dziesięć lat znajomości, a ona wciąż
zaskakiwała go nowymi pomysłami i swoim zachowaniem. I chyba nigdy nie
przestanie.
W hallu wejściowym skierowali się prosto do wejścia do lochów. Korytarze
powoli zapełniały się zaspanymi uczniami, głównie z roczników od pierwszego do
czwartego. Starsi mieli ciekawsze zajęcia w sobotnie poranki niż grzeczne
pójście na śniadanie i uśmiechanie się do nauczycieli. Już zwłaszcza Ślizgoni. W
drodze do pokoju wspólnego Draco i Corny spotkali ich niewielu. Mili Bulstrode
mruknęła im cześć między potężnym
ziewnięciem, wyglądając niezwykle samotnie bez Davis, z którą dzieliła
dormitorium i była prawie nierozłączna. Crabbe i Goyle wymamrotali powitanie w
sposób, który wyraźnie wskazywał, że oprócz niewyspania męczył ich także wielki
głód. Ron Blake i Evan Burke w ogóle ich nie zauważyli, a bliźniaczki Carrow na
rzucone przez Corny pogodne dzień dobry posłały
jej spojrzenie, które wręcz krzyczało, że ten dzień nie był dla nich dobry i
Morgenstern nie powinna się wygłupiać. Draco tylko przewrócił oczami na jej
spłoszony wzrok. Sama była sobie winna, nikt jej nie kazał uśmiechać się do
każdego człowieka na świecie i życzyć mu miłego dnia, skoro tego nie chciał. Do
wyjścia do Hogsmeade też zostało sporo czasu, bo wypady do wioski zaczynały się
od godziny dziesiątej. Od czasu wypadku z tą nieszczęsną Gryfonką, która
wylądowała w św. Mungu, po tym jak podrzucono jej w Hogsmeade przeklęty
medalion, Cat Bell chyba jej było, dyrektor wprowadził jeszcze więcej środków
bezpieczeństwa. Dracona one po prostu śmieszyły, bo były równie pomocne, co
ulotki wysyłane przez całe lato z Ministerstwa Magii. Jedna wielka ściema i
tyle.
— Proponuję, abyśmy do dziesiątej ukryli się w dormitorium — rzekł Draco,
gdy szli wąskimi i ciemnymi korytarzami lochów.
Zza rogu wyszły Higgs, Flint, Tripe i młodsza z sióstr Warrington,
wszystkie z piątego roku i wszystkie ubrane tak nieformalnie, że aż nazbyt
mugolsko, plotkując głośno i namiętnie. Na widok Dracona i Corny najpierw
zamilkły, a potem zaczęły nagle zaczęły szeptać i chichotać. Chłopak uśmiechnął
się do nich, sam nie wiedząc czemu, a Morgenstern mruknęła pod nosem coś o
szerzącej się w zamku epidemii głupoty i totalnym zidioceniu co po niektórych.
— Może lepiej w moim? — zaproponowała, gdy dziewczyny zostały już daleko
w tyle i nie mogły ich słyszeć oraz, co lepsze, same nie były słyszalne. — Wiem
od Anie, że Blaise był wczoraj na imprezie i dobrze znam tego skutki w stanie
waszej sypialni. Śmiertelny Nokturn — rzuciła w kierunku pustej ściany,
a ona rozpłynęła się w powietrzu, odsłaniając przejście do pogrtążonego jak
zwykle w półmroku pokoju wspólnego. — Zapewne jest tam masakrycznie.
Draco podrapał się w tył głowy.
— Obawiam się, że jeszcze gorzej — mruknął niechętnie.
— No właśnie. A u nas z zasady jest dobrze, bo Pansy, nawet kompletnie pijana,
nie pójdzie spać bez prysznica i umycia zębów. — Dziewczyna przewróciła oczami.
— W sumie, chwała jej za to. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak
wyglądałoby moje życie w innym przypadku — westchnęła.
W pomieszczeniu siedziało kilka niewyspanych osób, inne tylko
przechodziły w kierunku wyjścia na zewnętrzny korytarz lub do wielu przejść do
dormitoriów, mijając Dracona i Corny, a przy tym najczęściej nawet nie
zaszczycając ich jednym spojrzeniem. Większość Ślizgonów miała bardzo
niewyraźne miny. Poranna parka już się ulotniła, nie narażając na widok zbyt
wielu wścibskich oczu, które potem zamieniłyby się w ironiczne uśmiechy. Draco
i Corny z miejsca skierowali się w stronę jednych z licznych schodów,
prowadzących do sypialni.
Dormitorium, które dziewczyna od przeszło pięciu i pół roku dzieliła z Pansy,
znajdowało się niedaleko pokoju Dracona, kilka drzwi dalej. W Slytherinie nie
było podziału na część damską i męską, jak miało to miejsce w pozostałych hogwarckich
domach, a dwuosobowe pokoje rozmieszczono w licznych korytarzach rocznikami. Zatem
w „strefie”, w której znajdowały się sypialnie Dracona i Corny, umieszczone były
wyłącznie dormitoria szóstego roku. Żeby się tam dostać, trzeba było przejść
przez dziurę w ścianie na prawo od wejścia do pokoju wspólnego, pokonać prawie
cały korytarz z pokojami siódmego roku, a potem bardzo wąski łącznik. Kwatery szóstoroczniaków
miały to do siebie, że w przeciwieństwie większości do innych, nie znajdowały
się wzdłuż korytarza, ale schodów. W taki sposób rozmieszczeni byli jeszcze
wyłącznie trzecioroczni.
Draco i Corny szybko przeszli teren
siódmego roku, napotykając tam jedynie niezbyt przytomnego Ricka Notta, który
kiwnął im głową, podążając swoją drogą oraz namiętnie składających sobie
życzenia z okazji walentynek Travers i Harpera, którzy z kolei nawet ich nie
zauważyli (Draco pomyślał, że nie zwróciliby zapewne uwagi, nawet gdyby
korytarzem przebiegło stado hipogryfów tańczących mambo w różowych tutu i
pióropuszach z dzwoneczkami). Minąwszy dormitorium Malfoya z Diabłem wciąż
głośno chrapiącym w środku, w drzwiach właściwej sypialni trafili na pannę
Parkinson we własnej, mocno wymiętej osobie.
— Już po śniadaniu?
Zapewne z premedytacją stanęła tak, aby nie mogli prześlizgnąć się
bokiem, więc, chcąc nie chcąc, musieli podjąć rozmowę.
— Tak. A ty już nie śpisz? — zdziwiła się uprzejmie Corny.
— Jak widać. — Czarna ziewnęła przeciągle i przeciągnęła się, nadal
blokując wejście do dormitorium. Ubrana była w zwykłe jeansy i zielony
sweterek, a skutki wczorajszej imprezy próbowała ukryć pod makijażem. — W
waszej sypialni nie da się wytrzymać? — zwróciła się do Dracona.
Postanowił być uprzejmy i nie zgrzytać zębami.
— Jak widać.
— Nienawidzę, gdy się ze mnie nabijasz — pożaliła się nie wiadomo czemu.
Posłała chłopakowi urażone spojrzenie, minęła ich i wolno zeszła ze
schodów, nieco przygarbiona. Popatrzyli po sobie ze zdumieniem. A raczej Draco
spojrzał ze zdumieniem, bo Corny z kolei zgromiła go wzrokiem. Nie
przeszkadzało jej w tym, że jej przyjaciółka jak zwykle wstała lewą nogą, co
nie było u niej niczym dziwnym i do końca dnia miała narzekać na cały świat,
który był zły i jej nie lubił. Chłopak wzruszył ramionami i spojrzał na Morgenstern
rozbrajająco.
— Co ja takiego powiedziałem?
— Ależ nic — westchnęła z rezygnacją. — Absolutnie nic.
Weszli do pokoju.
Dormitorium dziewczyn niewiele różniło się od sypialni chłopców. Miało ono
standardową wielkość i standardowe wyposażenie: dwa łóżka z baldachimem oraz
kotarami w systemowym kolorze zielonym, dwie szafki nocne obok łóżek, dwie średniej
wielkości dwudrzwiowe szafy z lustrami po wewnętrznej stronie jednych z
drzwiczek, dwa proste krzesła oraz tylko jeden mały okrągły stolik do nich, a
także jeden puchowy dywan i jeden dzbanek z dwoma szklankami, chyba na wypadek,
gdyby ktoś nie potrafił wyczarować sobie naczynia do wody. Do tego dziewczyny
dostawiły tu jeszcze wcale ładną, rzeźbioną toaletkę z trzyskrzydłowym lustrem,
sprowadzoną przez Czarną. Stronę Corny łatwo było poznać: na szafce nocnej
leżał stos książek, łóżko było starannie zasłane, szafa zamknięta, a wszędzie wokoło
panowały porządek i czystość. Natomiast obok niepościelonego łóżka Pansy stała
otwarta szkatułka, z której wylewała się biżuteria oraz kosmetyki, wszędzie
walały się ubrania, buty, zmięte pergaminy i papierki po słodyczach, ciuchy
wysypywały się zza uchylonych drzwi szafy. Pomieszczenie wyglądało przez to
interesująco – z jednej strony pedantyczny ład, a z drugiej prawdziwa Sodoma i
Gomora. Draco nie mógł się temu nigdy nadziwić, zwłaszcza, że jeśli Diabeł już
bałaganił, to w całym dormitorium – nie patrzył, czy to jego, czy nie jego
część. Nawet w szafie Malfoya potrafił przewrócić wszystko do góry nogami i
wcale się tym nie przejmował, choć przecież nic stamtąd nie było mu potrzebne.
Draco usiadł na jednym z krzeseł i zaczął bujać się na jego tylnych
nogach, a w tym czasie Corny włożyła do szafy dwa sweterki i spódnicę, które
leżały na łóżku, najwyraźniej wyjęte przez dziewczynę, gdy zastanawiała się, co
założyć. Ubrania w jej szafie były równiutko poukładane – ich kolory
przechodziły od czarnego, przez wszystkie odcienie szarości, do białego i z
powrotem do czarnego. Żadnych innych barw tam nie było. Bieliznę miała
poukładaną w trzech szufladkach znajdujących się po lewej stronie, oddzielnie
skarpetki, a jeszcze niżej piżamy i koszulki nocne. Draco znał dokładnie
rozkład półek, prawie tak dobrze jak u siebie, choć nigdy nie kusiło go, żeby
tam zajrzeć. Bez przesady. Wiedza ta sama jakoś znalazła się w jego głowie, w
końcu spędzał całkiem sporo czasu w dormitorium Corny, zapewne dużo więcej niż
w pokoju wspólnym. Wiedział zatem, że na samym dole szafy, tuż pod wiszącymi
ubraniami wyjściowymi, stały pudełka z butami. Bardzo wiele pudełek z butami.
Natomiast szkatułka z biżuterią była zamknięta w szufladzie szafki nocnej, nie
było tam tego za wiele, ale jednak coś tam było. W tym miejscu znajdowała się
także znacznie większa kosmetyczka, wypełniona po brzegi, ale zawsze zasunięta,
bez walającej się wokoło zawartości. Zaraz za nią schowane na czarną godzinę
było kilka tabliczek mlecznej czekolady, jednak nawet pod łóżkiem Corny nie
znalazłby pustych opakowań po słodyczach. Całkiem inaczej niż u współlokatorki.
Dracona zawsze zadziwiało jakim sposobem dziewczynie udawało się utrzymać to
wszystko w takim idealnym stanie mimo ciągłej obecności Parkinson – on musiał
co tydzień prowadzić długie walki podjazdowe, żeby przynajmniej swoją szafę doprowadzić
do jako takiego porządku, co i tak było inwestycją krótkoterminową. No, ale to
była w końcu Corny Morgenstern – z nią nie można było się równać.
Oderwał wzrok od dziewczyny, która zaczęła zbierać rozrzucone przez Pansy
kartoniki po czekoladowych żabach oraz torebki od Musów-Świstusów i cukierków
zmieniających w ustach smak. Otworzył pudełko nieco podniszczonych szachów, leżące
na stoliku między pergaminami, podręcznikami i połamanymi piórami. Raz w życiu widział
Parkinson grającą w karty, ale w szachy? W ogóle wiedziała, co to jest i jak
się w to gra? Próbował to sobie wyobrazić, ale słabo mu szło. Corny grała
całkiem nieźle, prawie zawsze udawało jej się pokonać Blaise’a, który radził
sobie dosyć dobrze, ale był stanowczo za mało spostrzegawczy, choć bardzo
cierpliwy, co przydawało się w tej grze. Draco czasami też dawał dziewczynie
wygrać, tak dla jej satysfakcji. Gdy zwyciężyła, cieszyła się jak małe dziecko.
Corny usiadła po drugiej stronie stolika i spojrzała na niego.
— Ojciec pisał do ciebie w ostatnim czasie? — zapytała niespodziewanie,
bawiąc się leżącą na stoliku bransoletą Czarnej.
— Nie — odparł zbity z tropu i jednocześnie zdenerwowany tym pytaniem.
— A matka?
— Nie. O co ci chodzi, Cors? — warknął przez zaciśnięte zęby. Był dość
mocno zirytowany.
Wzruszyła ramionami.
— O nic. Po prostu pytam — odrzekła niezrażona.
— Taak? Po prostu pytasz? Przecież dobrze wiesz, że matka nie odzywa się
odkąd odeszła. A ty cały czas zadajesz to głupie pytanie.
Westchnęła ciężko, wysypując figury szachowe z pudełka i jednym ruchem
ręki ustawiając je na planszy. Jak zwykle wybrała czarne. Wiedział, że nie
miała na celu go zdenerwować i że mimo wszystko zawsze była bardzo ciekawa, jak
to jest mieć rodziców. Jeśli się dobrze przyjrzeć, to Draco też był tego ciekaw.
Jego właśni jakoś nie do końca spełnili się w tych rolach.
— To, że odeszła, nie oznacza, że przestała cię kochać — rzuciła tonem,
który świadczył, że od początku zbierała się, żeby to powiedzieć.
Teraz jego kolej.
— Wiesz, że wcale nie musiała przestawać — mruknął ironicznie jak zawsze
tę samą odpowiedź, a potem rozkazał swojemu pionkowi przesunąć się o dwa pola
do przodu. — Przecież nigdy mnie nie kochała.
— Pion na A-trzy. Nie mów tak — sprzeciwiła. — Każda matka kocha swoje
dziecko, nawet jeśli tego nie ukazuje.
— Taak? A skąd niby to wiesz? — sarknął. Nie znosił rozmawiać o
rodzicach, a już zwłaszcza o matce. Odkąd odeszła, właściwie starał się nawet o
niej nie myśleć, bo wtedy jej odejście mniej bolało. — Bo wszyscy tak mówią?
Muszę cię zmartwić, wcale tak nie jest. Dla niektórych dziecko to kłopot,
zbędny balast.
Westchnęła i nic na to nie odpowiedziała, choć zapewne miała ochotę
cisnąć w niego kolejnym oklepanym frazesem. Nie zrobiła tego, bo wyszłaby na
hipokrytkę. To w końcu właśnie ją rodzice porzucili pod drzwiami sierocińca
zaledwie kilka dni po urodzeniu, ponieważ już wtedy okazywała oznaki
magiczności. Przecież sama twierdziła, że nie chciała ich poznać i nie byli jej
do niczego potrzebni, skoro nie chcieli jej, dlatego że była inna. Corny była
inna odkąd się urodziła.
Wkrótce skupili się wyłącznie na szachach. Draco uważnie przemyślał każdy
swój ruch, dyskretnie obserwując przy tym dziewczynę, która zdawała się zawsze
wiedzieć, jakie będzie jego następne posunięcie. Nigdy tego nie rozgryzł. Corny
po prostu niektóre rzeczy wiedziała i nie potrafiła powiedzieć skąd. Czasem wręcz
miał wrażenie, że ona nawet nie zdawała sobie sprawy, że nie powinna o czymś
wiedzieć. Zupełnie nad tym nie panowała, bo mając tę dziwną umiejętność od
zawsze, przyzwyczaiła się do niej do tego stopnia, że jej umysł uznawał to za
coś zupełnie normalnego i nie widział nic niestosownego w odpowiadaniu
Draconowi na jego myśli lub informowaniu spłoszonego Blaise’a, że to, co robił,
gdy myślał, że nikt go nie widział, było niestosowne. Człowiek miał wrażenie,
że nic się nie ukryje przed jej wewnętrznym
okiem (bądź przeklęta na wieki, Trelawney) i bał się nawet rozebrać w
łazience, żeby wejść pod prysznic, bo to też mogła akurat widzieć. Urok
przyjaźnienia się z Corny Morgenstern.
Draco był jednak sprytniejszy i w końcu wygrał pojedynek. Wizje miały to
do siebie, że zależały wyłącznie od decyzji. Jeśli by się uparł, człowiek mimo
wszystko mógł zmienić swoje przeznaczenie, ponieważ każdy nasz krok zmieniał
nasz los – przybliżał lub oddalał od tego, co przepowiedziano. Draco zawsze
twierdził, że całe to wróżbiarstwo to tylko pic na wodę. Wszystko zależało
wyłącznie od niego.
— Co teraz? — zapytała Corny, niewiele przejęta swoją porażką. Zebrała
figury do pudełka i zamknęła je z trzaskiem. — Jest dopiero po dziewiątej.
Draco automatycznie spojrzał na zegarek i zastanowił się głęboko. Godzina
to kupa czasu, jeśli się na coś czeka, ale równocześnie zbyt mało, aby
cokolwiek z nią zrobić. Zwłaszcza w leniwy niedzielny poranek, gdy na zewnątrz
szalała śnieżyca, a po zamku walentynki. Jego pokój pewnie właśnie zapełniał
się różowymi kartkami, których widok przyprawiał zawsze Dracona o mdłości.
— Nie wiem, możemy pograć w karty.
Dziewczyna prychnęła. Jako jedna z niewielu znanych mu osób ze
Slytherinu, najzwyczajniej w świecie nie lubiła grać w karty. W tym domu było
to raczej dość nietypowe zjawisko, bo Ślizgoni byli z natury ryzykantami i
hazardzistami.
— No to nie wiem — zirytował się.
Posłała mu lekko urażone spojrzenie. Splotła dłonie na blacie stolika i
oparła na nich brodę, patrząc przed siebie ze znudzoną miną. Po jednej jej
stronie piętrzyły się podręczniki do transmutacji, eliksirów i numerologii, a
po drugiej leżały zwoje pergaminów. Doskonały wzrok Dracona nie mógł nie
wychwycić tej chwili i nie zauważyć, że wyglądało to dość malowniczo. Było to
wręcz godne uwiecznienia na papierze. Gdyby tylko miał jakiś ołówek, pergamin
leżał pod nosem… Z nadzieją wsadził dłonie do kieszeni, ale znalazł tam tylko
dość mocno sfatygowaną kartę z czekoladowych żab przestawiającą Agrippę, zmięty
kawałek pergaminu z godziną szlabanu od McGonagall datowany na styczeń,
fragment złamanego pióra, cukierek w fioletowym papierku, który pewnie nie
nadawał się już do spożycia i dwie kulki do gargulków w różnych kolorach, które
znalazł na korytarzu i już dawno o nich zapomniał. Żadnych ołówków. Westchnął i
wstał z krzesła. Corny odwróciła głowę i spojrzała na niego z dość chłodnym
zainteresowaniem, unosząc lekko brwi.
— Zobaczę, co z Diabłem — mruknął wymijająco, kilkoma dużymi krokami
przecinając pokój. — Może trzeba go ratować albo coś.
Gwałtownie otworzył drzwi, a tuż za nimi stała Parkinson, a raczej
chwiała się, straciwszy oparcie i równowagę. Zapewne od jakiegoś czasu
podsłuchiwała. Teraz to Draco uniósł brwi w sposób, którego nie lubiła Corny i
po patrzył na Pansy z wyraźną naganą w oczach.
— Już wychodzisz? — zapytała dziewczyna słodkim głosikiem.
— Zaraz wrócę — odrzekł sucho.
Przepuścił ją w progu i wyszedł na schody. Był poirytowany. Wprawdzie nie
prowadzili z Corny prywatnej rozmowy, przecież nigdy tego nie robili, ale nikt
nie lubił być podsłuchiwanym. Poza tym, miał właśnie zamiar narysować Corny – jakoś
tak ciekawie wyglądała z tą znudzoną, lekko naburmuszoną minką, wśród książek i
pergaminów. A on przecież też tak dawno nie rysował. W tej szkole naprawdę nie
było na nic czasu, zwłaszcza teraz, gdy Draco dodatkowo musiał zająć się tą
wielką misją dla Czarnego Pana. Obecność Parkinson uniemożliwiała mu jego zamiary.
Bo jakby to niby miało wyglądać? On, zimny i nieczuły Draco Malfoy, siedziałby jak
ten ostatni kretyn z ołówkiem i kartką papieru przed jedną z tych dziewczyn,
które się w nim durzyły. Bo Czarna nadal się w nim bujała, niezmiernie od lat i
wszyscy wiedzieli o tym doskonale.
Niech to trafi szlag, prychnął do siebie w myślach, gwałtownie wchodząc
do dormitorium. Niewiele się w nim zmieniło. Z kryształowego dzbanka ubyła połowa
wody, a Diabeł przekręcił się na brzuch, jednakże jego łóżko nadal
przedstawiało mieszaninę kończyn, pościeli i ubrań. W pokoju pachniało jak w
melinie. Draco pokręcił głową. Łaskawie dolał wody do naczynia, usunął
nieprzyjemne powietrze za pomocą zaklęcia, po czym zniknął na dłuższą chwilę w
łazience. Opłukał twarz zimną wodą i spojrzał w lustro.
— I czego się gapisz? — burknął nieprzyjemnie w stronę swojego odbicia,
które odpowiedziało mu skrzywieniem ust.
Nawet ze skwaszoną miną, wciąż było jednak przystojne. Draco czasem sam
się dziwił, że pewnego lata po prostu wyrósł z tego chudego chłopca o
chorobliwie bladej twarzy i ciemnych cieniach pod wiecznie znudzonymi oczami.
Nawet jego włosy wyglądały inaczej, nabrały miękkości i przestały być takie przetłuszczone
i przylizane. Nadal był tym samym Malfoyem, ale teraz przynajmniej czuł się
dobrze we własnej skórze. Gdyby jeszcze czas byłby łaskawy zabrać kilka blizn,
może nie miałby problemu ze zdjęciem koszulki przy kimś obcym. Najwyraźniej nie
można mieć jednak wszystkiego. Przeczesał włosy palcami, stwierdzając, że
przydałoby się je nieco przyciąć, bo grzywka zaczynała przysłaniać mu obraz.
Pomyśli o tym jutro, teraz miał inne zmartwienia.
Wrócił do dormitorium w chwili, gdy Zabini znów przewracał się na plecy z
ciężkim stęknięciem, ale się nie obudził. Draco pokręcił głową. Wyjął z szafy
swój płaszcz, szal i rękawiczki, po czym przewiesił je sobie przez przedramię.
— Wychodzę. Wrócę późno, nie czekaj z kolacją — mruknął w kierunku tego
czegoś, co podobno był jego przyjacielem leżącym na własnym wyrku.
Diabeł sapnął i wymamrotał coś przez sen, znów zmieniając pozycję, przez
co jego poduszka wylądowała na podłodze. Draco wyszedł, żeby nie musieć dłużej
to oglądać. Obraz nędzy i rozpaczy, pomyślał z westchnieniem. Wpół do
dziesiątej po raz kolejny stanął w progu dormitorium dziewczyn.
— Gotowa? — zapytał Corny i ignorując Czarną, która siedziała na swoim
kufrze i malowała paznokcie u nóg jaskrawozielonym lakierem. W każdym
dormitorium kufry stały w nogach łóżka.
Morgenstern mruknęła tylko w odpowiedzi. Oparłszy stopę o własny szkolny
kufer, zasunęła krótki kozaczek na szpilce, po czym zmieniła nogę i zrobiła to
samo z drugim. Buty te dostała w prezencie gwiazdkowym od Czarnej. Przyglądając
się sobie w lustrze na wewnętrznej stroni drzwi szafy, poprawiła długą, czarną
suknię z gorsetem w bardzo gotyckim stylu, który uwielbiała, co Draco doskonale
wiedział, a na koniec wzięła z łóżka przygotowany wcześniej płaszcz, szal i
bardzo ładny kapelusik, wszystko w standardowym kolorze czarnym. Sprawdziła,
czy w kieszeni okrycia ma rękawiczki, zabrała swoją nieodłączną szkolną torbę
leżącą na kufrze i wreszcie opuściła pokój, podążając za Draconem. A tuż za nią
wędrowało zaciekawione spojrzenie przyjaciółki, połączone ze sporą dozą
niechęci. Jednak u Pansy było to normalne – w ciągu dnia jej uczucia wahały się
od miłości do nienawiści.
Zeszli do pokoju wspólnego, nie natrafiając po drodze na nikogo. Draco, jak
przystało na gentelmana, pomógł dziewczynie założyć płaszcz, po czym sam zaczął
się ubierać. Corny w tym czasie owinęła się szczelnie szalem, nałożyła
kapelusik i odgarnęła włosy z oczu. Jej blada twarz wyraźnie odznaczała się od
otaczającej ją wszechwładnej czerni.
— Ładne to coś — rzucił Draco tak sucho i obojętnie, że prawie nie
zabrzmiało to jak komplement.
Przestała poprawiać włosy i spojrzała na niego. Wyglądała ładnie, musiał
to przyznać. Jak mugolska dama z wczesnych lat trzydziestych. Jak kobiety na starych
zdjęciach, które z wypiekami na twarzy pokazywała mu w mugolskich muzeach i
bibliotekach. Minione czasy zawsze ją fascynowały.
— Które? — zapytała, nie wiedząc, o co mu chodziło.
— To co masz na głowie.
— A, to. Od Blaise’a. — Corny nigdy nie używała ksywek, tylko zawsze
mówiła do wszystkich po imieniu.
— No, no. Nie wiedziałem, że Diabeł ma taki gust. Pasuje ci.
Dygnęła z wdziękiem i zaczepnym, ale też wcale nie dworskim, uśmiechem
błąkającym się na bladych usteczkach. W Draconie coś się poruszyło, gdy się tak
do niego uśmiechała.
— Dziękuję.
Na jednym ze słabo oświetlonych korytarzy lochów wyjęła z przewieszonej
przez ramię torby małe lusterko i szminkę. Pomalowała usta na krwistą czerwień –
tak jak najbardziej lubiła. Mówiła, że wyglądała i czuła się wtedy tak mniej
grzecznie i cnotliwie. I była to prawda. Przywodziła wtedy Draconowi na myśl femme
fatale, z którą przecież zawsze kojarzona była Czarna, szkolna uwodzicielka.
Ale mówili, że to cicha woda brzegi rwie
i Corny nie była takim uosobieniem dobra i cnoty za jaką wszyscy ją uważali. Po
prostu lubiła robić dobre wrażenie i jakoś bycie miłą samo jej tak wychodziło,
niezależne od woli.
Przed zamkową bramą utworzyła się już mała kolejka. W milczeniu stanęli tuż
za dwiema Krukonkami z ich roku, Padmą Patil o orientalnej urodzie, której
siostra bliźniaczka była w Gryffindorze i Azjatce Sue Li. Dziewczyny nie
zwróciły na nich uwagi, pochłonięte dyskusją na temat najnowszej modelki
magazynu Czarownica, niejakiej Virginii Edwards. Gdy zegar na wieży wreszcie
wybił godzinę dziesiątą, przy bramie pojawił się stary woźny Filch w
towarzystwie trzęsącej się z zimna kotki oraz otulona w kraciasty płaszcz nauczycielki
transmutacji. Po wlekących się w nieskończoność piętnastu minutach Draco i
Corny w końcu przeszli kontrolę pod czujnym okiem McGonagall i węszącym jak
pies gończy staruchem, którego kot nieustannie plątał się pod nogami i trzeba
było uważać, żeby na niego nie nadepnąć, bo to skończyłoby się klątwami woźnego.
— Masz jakieś specjalne plany na ten dzień czy będziesz wymyślał w
trakcie? — zapytała Corny, gdy byli już w drodze do Hogsmeade. Założyła czarne rękawiczki
z cienkiej skórki i roztarła zmarznięte dłonie.
Nie miał.
— Będę improwizował — przyznał się bezwstydnie, wsadzając ręce do
kieszeni płaszcza. — Możemy po prostu pokręcić się po sklepach, iść do Trzech
Mioteł albo do Miodowego Królestwa… Albo nie. — Zmienił zdanie szybko i zbyt
gwałtownie, przez co dziewczyna natychmiast nabrała podejrzeń. — Chodźmy do
pani Puddifoot — zaproponował ze złośliwym uśmieszkiem.
Spojrzała na niego z ukosa.
— Dziękuję, postoję — mruknęła.
Koronkowa herbaciarnia pani Puddifoot w Hogsmeade cieszyła się różowym,
pardon, zaszczytnym mianem miejsca idealnego dla zakochanych, którzy zwykli
całować się nad cukierniczkami. W dzień powszedni dominowały tam serduszka,
ręcznie robione koronkowe serwetki oraz czerwone i różowe kokardki, poupinane
gdzie tylko się dało. W walentynki niezawodnie można było liczyć na obecność
pucołowatych amorków latających nad stolikami i trochę nieuprzejmie rzucających
konfetti do kawy. A o każdej porze dnia i roku na towarzystwo
ssąco-mlaszczących dźwięków z sąsiednich stolików murowane [2].
Draco wiedział, że wnętrzności dziewczyny, zupełnie jak jego, skręciły
się we wcale zgrabny supełek, tak że nie było już miejsca na poranne śniadanie,
na samą myśl o tym słodko-cukierkowym miejscu. Wiedział, że Corny w zeszłym
roku była tam z Henrym McDougalem z Ravenclawu właśnie z okazji czternastego
lutego i tego samego dnia oznajmiła, że był to jej pierwszy i ostatni raz w tym
różowym przybytku bezguścia i tandety. Draco słyszał to na własne uszy w swoim
własnym dormitorium i doskonale o tym pamiętał.
— Jesteś pewna, że nie chcesz tam iść? — drążył. Droczenie się z nią
sprawiało mu wielką przyjemność, bo rzadko się obrażała, a on lubił patrzeć,
jak wyginała wargi w podkówkę w bardzo uroczy sposób. — Wszyscy tam chodzą. Nie
miałem okazji tam być, ale słyszałem, że to bardzo przyjemne miejsce.
— Taak, baaardzo. — Skrzywiła się. Wsadziła ręce w kieszenie i kopnęła
kamyk, który smutno poturlał się po ścieżce. — Szczególnie dla tych, którzy
chcą się z kimś obściskiwać. Wiesz, co ja przeżyłam w zeszłym roku? McDougal
myślał, że będę się z nim całować nad tą cholerną cukierniczką, jak ten no… Jak
mu tam było? O, mam, Davies. No wiesz były kapitan Krukonów. — Przewróciła
oczami.
— I co, całowałaś się z nim nad tą cukierniczką? — zapytał złośliwie,
czując przy tym jednak niezrozumiałą dla niego samego złość na tego całego
McDougala. A jednocześnie jakby… Czy to była zazdrość?
Dziewczyna prychnęła.
— Oczywiście, że nie. Nie całuję się w miejscach publicznych z nadętymi
bufonami. A on był nadętym bufonem.
Z Dracona zeszły wszystkie kłębiące się w nim uczucia niczym powietrze z
przekłutego balonu. Nie rozumiał tego, nie wiedział skąd się brało i cholernie
go to denerwowało. A jeszcze bardziej denerwował go fakt, że tuż za nimi szło
czterech Ślizgonów z siódmego roku, między innymi Caspian Avery, który przez cały
czas taksował Corny wzrokiem, zatrzymując go najdłużej na jej pupie. Całkiem
zresztą zgrabnej. Draco czuł spojrzenie chłopaka, jakby wręcz spoczywało na nim
samym. Jeszcze chwila i odwrócę się, a potem przywalę temu idiocie w szczękę,
aż wylecą mu wszystkie zęby, pomyślał Malfoy.
— Hej, Draco! — Corny pomachała mu dłonią przed twarzą. — Draco, czy ty w
ogóle mnie słuchasz czy gadam do siebie? Ziemia do Draco!
— Przestań. Oczywiście, że cię słucham.
— To co powiedziałam przed chwilą?
— Nic nie mówiłaś — odparł z chłodnym spokojem. — Wiesz, że ja zawsze cię
słucham, Cors.
— Taa, jasne — mruknęła.
Wchodzili właśnie między pierwsze zabudowania Hogsmeade. Wioska była
mała, ale w całości zamieszkana przez czarodziejów. Niewiele już było takich
osad w Wielkiej Brytanii, bo mugole, choć niemagiczni i, jak mówiono, o wiele
głupsi, zdominowali wszystko. Czarodzieje musieli wmieszać się między nich.
Przez chwilę szli w ciszy główną ulicą, przy której stało większość
sklepów i pubów. Prawdę mówiąc, Hogsmeade było jakby wyłącznie jedną ulicą, bo
na niej koncentrowało się całe życie tej wioski. Draco i Corny minęli Trzy
Miotły, nawet tam nie zaglądając, a potem Sklep Zonka z magicznymi gadżetami,
które nigdy ich nie interesowały. Gdy mijali księgarnię, nagle Corny zapragnęła
nowe pióro, więc na sekundę tam weszli, a po wyjściu na zewnątrz rozejrzeli się
wokoło. Wrócili tą samą drogą i tym razem wstąpili do zatłoczonych Trzech
Mioteł, gdzie z trudem znaleźli wolny stolik. Draco zamówił dla nich po
kremowym piwie i grillowanym szaszłyku. Przez następne kilka godzin rozmawiali
o zupełnych głupotach, jak dla przykładu: o najbliższym meczu quidditcha
(którego Corny nigdy nie lubiła i nigdy nie rozumiała), o wrednej McGonagall,
zwanej popularnie Żelazną Dziewicą, która w tym roku była jakoś tak bardziej
cięta na Slytherin, a przecież i tak nigdy za nim nie przepadała, o
znerwicowanym Snapie i podejrzliwym Potterze oraz o tym, jak bardzo oboje nie
znosili walentynek. Obgadali przy okazji wszystkich obecnych w pubie i
wszystkich innych, którym się to należało, a przy tym zamówili jeszcze dwie
kolejki kremowego piwa, którym nie dało się przecież upić. Ale w końcu i im
skończyły się tematy do rozmowy.
— Masz ochotę na ogromną porcję gorącej czekolady? — zapytał Draco
całkiem nieoczekiwanie.
Corny spojrzała na niego jak na idiotę.
— Czy kiedykolwiek nie miałam ochoty na czekoladę?
Uśmiechnął się. Faktycznie.
— To chodźmy do Miodowego Królestwa — zaproponował.
W środku cukierni jak zawsze było tłoczno. Sala była bardzo duża, ale
chyba większość uczniów mogących zrobić sobie wypad do wioski pomyślała właśnie
o Miodowym Królestwie i dlatego kolejka ciągnęła się w nieskończoność.
Cukiernia była słynna z wyrobów czekoladowych, ale nie tylko – sprzedawano tam
wszystkie możliwe rodzaje magicznych słodyczy, jakie tylko istniały w magicznym
świecie oraz niektóre mugolskie produkty.
Po długim staniu w wielkiej kolejce Draco kupił dwa kubki wspaniałej
gorącej czekolady, torebkę Musów-Świstusów, kilka dużych tabliczek czekolady
mlecznej i z orzechami oraz ogromnego lizaka w kształcie serca, którego wręczył
Corny z kpiącym uśmiechem. Dziewczyna przyjęła go z wahaniem.
— Co to jest?
— Lizak — odrzekł z miną niewiniątka.
— To widzę, ale po co?
Wywrócił oczami, przepuszczając ją w drzwiach.
— Zapomniałaś, że jesteśmy na walentynkowej randce? Jak to by było,
gdybyś wróciła z niej bez lizaka w kształcie serca, co? — wytłumaczył, wciąż uśmiechając
się paskudnie.
Popukała się w czoło, ale schowała cukierek do swojej torby, tak jak
resztę słodyczy. Wracali do zamku, popijając czekoladę.
— Czyli naszą randkę można uznać za udaną, tak? — zapytała w
końcu.
— Myślę, że chyba tak — odparł z wahaniem.
Popatrzyła w swój prawie już pusty kubek z nieodgadnioną miną. Draco nie
lubił tego, przyzwyczajony, że potrafił przejrzeć większość ludzi. Corny zawsze
była dla niego tajemnicą. Może dlatego że nie myślała jak inni i zawsze czymś
go zaskakiwała?
— Knuta za twoje myśli — rzucił.
Otrząsnęła się jak szczenię wyjęte z wody. Przez chwilę w jej oczach
pojawił się jakiś błysk, który szybko znikł. Mógłby być refleksem czerwonych
promieni zachodzącego słońca. Dopiła swoją czekoladę i uśmiechnęła blado.
— Tylko tyle są warte? — zapytała, zerkając na niego z ukosa.
— Tego jeszcze nie wiem, bo ich nie znam — odparł spokojnie, wkładając
ręce do kieszeni płaszcza. Pusty kubek wyrzucił do najbliższego kosza.
Zaśmiała się.
— To pewnie dla ciebie nowość, co?
— To strasznie irytujące — westchnął z rezygnacją. — Chciałbym wiedzieć,
co o mnie myślą inni. To bardzo ułatwiłoby mi życie. Czasem denerwuje mnie, że
nie mam pojęcia, co ktoś o mnie sądzi.
— Czasem…
Wyszli już z wioski i szli zaśnieżoną drogą w kierunku Hogwartu. Przed
nimi przepychała się, obrzucała śniegiem i śmiała głośno grupa siódmoroczniaków
z Hufflepuffu, dwie dziewczyny i trzech chłopaków. Tym to wesoło, pomyślał
Draco z nostalgią przygryzając dolną wargę. Oni nigdy tak nigdzie nie szli.
Ślizgoni nie pokazywali publicznie swoich uczuć, co odróżniało ich od reszty
uczniów. Co nie oznaczało, że ich nie mieli.
W oddali majaczyła sylwetka zamku. Słońce chyliło się już ku zachodowi –
w zimę dni były krótsze, ale nawet mimo to Draco i Corny nie zdawali sobie
sprawy, że tak dużo czasu spędzili w Hogsmeade. Mieli wrażenie, że to była
tylko chwila, godzinka, może dwie. Chłopak zerknął na zegarek, który wskazywał,
że było już wpół do piątej wieczorem.
— Więc powiesz mi, o czym myślisz? — podjął przerwaną rozmowę.
— O niczym szczególnym. Zastanawiam się, czy wojna nie zniszczy tego, co
jest między nami.
Popatrzył na nią, unosząc brwi.
— Jaka wojna? — zapytał.
— Och, Draco — pokręciła głową. Wbiła wzrok w czerwone niebo nad zamkiem.
— Nie mów mi, że nie zdajesz sobie sprawy, co wisi w powietrzu. Oboje wiemy, że
będzie wojna. Problem w tym, że… — urwała.
— Że…?
— Że nie wiemy, po której stronie stanąć.
Skrzywił się, słysząc własne myśli wypowiedziane przez kogoś innego. Tak,
to była prawda. Doskonale wiedział, że szykowała się wojna, ale nadal nie mógł
dokonać wyboru. Bo co to był za wybór? Lojalność wobec wychowania czy wobec
prawdy. Obie strony miały rację i jednocześnie żadna. Zresztą, nikt nie dawał
mu prawa wyboru. Ktoś już dawno zdecydował za niego.
— Daj spokój. Potem będziemy wybierać. Teraz się po prostu zabawimy.
Popatrzyła na niego z politowaniem, ale nic już nie powiedziała. Czasami
brakowało mu tej dawnej Corny – tej małej dzikuski z londyńskiego przedmieścia,
która była gotowa rozdrapać go paznokciami w obronie swoich racji. A potem się
ucywilizowała i była gotowa odpuścić wszystko, aby tylko nie wchodzić w żadną
kłótnię. Jakim cudem tak bardzo się zmieniła? Czy on miałby w sobie tyle siły,
żeby przejść taką przemianę?
Gdy stanął w bramie Hogwartu, zaś Filch macał go tym swoim czujnikiem do
wykrywania czarnej magii (w sumie cholerstwo powinno wciąż piszczeć, bo był
wręcz naszpikowany czarną magią, bardziej od niejednego artefaktu), jego myśli
nagle zmieniły tok i chłopak zdał sobie sprawę, że w zamku czekało na niego
trochę nieprzyjemności. Nie, trochę
to stanowczo za mało powiedziane. Bo cuchnące dormitorium i sterta różowych
liścików to naturalna regulacja jego ślizgońskiego humoru. Nie ma co, niezwykle
przyjemna perspektywa, pomyślał z niechęcią, gdy woźny obrzucił go ostatnim
nieprzyjaznym spojrzeniem i zajął się kimś innym.
— Myślę, że to był bardzo miły dzień — powiedziała niespodziewanie Corny
w sali wejściowej.
— Nie należał do najgorszych — odparł chłopak z obojętnością, bo jego
myśli nadal siedziały w lochach Slytherinu obok Diabła i różowej poczty.
Pokręciła głową. Draco ocknął się, ponownie zanalizował jej słowa i swoją
odpowiedź, ale nie widział nic, co powinien zmienić. Oboje wiedzieli, że ich
skale pojmowania przyjemności nieco się różniły. Corny cieszyła się z małych
rzeczy. On tak nie potrafił. Zresztą, dziewczyna lubiła też wiele rzeczy,
których on nigdy nie potrafiłby choćby tolerować. Na przykład, Granger. Corny
uczyła się z nią czasem w bibliotece i nie widziała w tym nic dziwnego ani
niestosownego. Jej sposób na życie był po prostu inny.
— To co, może pójdziemy teraz do pokoju wspólnego i na zakończenie zjemy
czekoladę? Przydałoby się jeszcze kremowe piwo. Kremowego piwa nigdy dość.
— To akurat też da się załatwić. Zdaje mi się, że mieliśmy jeszcze kilka
butelek w dormitorium — przypomniał sobie, a jego podświadomość podsunęła mu
obraz dna diabłowej szafy. — O ile Diabeł go już nie wychlał.
Corny posłała mu spojrzenie, które coś sugerowało. Tylko, co?
— Przy okazji mógłbyś sprawdzić, czy Blaise jeszcze dycha —
zaproponowała, znacząco unosząc brwi.
— Taa.
Gdy pół godziny później siedzieli razem z ledwo żywym Zabinim w pokoju wspólnym,
popijali kremowe piwo i opychali się czekoladą, Draco ostatecznie musiał
przyznać, że jednak był to całkiem miły dzień. I nawet nie psuła mu humoru ta
góra różowego papieru leżąca na jego łóżku. Na szczęście pokój wspólny miał
bardzo obszerny kominek.
Tylko… O co chodziło z tą Corny?
_______________
[1] Supernatural, sezon 5,
odcinek 14 pt.: Krwawe Walentynki.
[2] Fragmenty opisu pożyczone z tomu: Harry Potter i Zakon Feniksa.
tylnie nogi ? to są jakieś przednie *_*
OdpowiedzUsuńCóż, no wiesz, krzesło najczęściej nogi miewa cztery, dwie pary - przednią i tylną lub prawą i lewą. Zależy, z której strony będziesz liczyć.
Usuń