sobota, 5 maja 2012

Rozdział trzynasty

Przypisane role
jest miłość trudna
jak sól czy po prostu kamień do zjedzenia
Jan Twardowski

Wczesnym rankiem Dracona obudziło ćwierkanie wróbli za oknami Pokoju Życzeń. Rozespany przetarł dłonią twarz. Że też chciało się im drzeć dzioba o takiej porze. Chłopak wolno i ostrożnie wstał z łóżka, starając się nie obudzić śpiącej jeszcze dziewczyny. Cicho odszedł kilka kroków i zebrał z podłogi swoją koszulę. Zakładając ją, rozejrzał się za spodniami. Leżały pod niebieską sukienką jego kochanki. Zapinał właśnie pasek, gdy, zerknąwszy w stronę łóżka, natrafił na wpatrzone w siebie uważne spojrzenie zielonych oczu. Swoją drogą, bardzo ładnych i bardzo poważnych oczu.
— Nie chciałem cię budzić — rzucił.
— Nie obudziłeś mnie. — Daphne Greengrass wolno podniosła się do pozycji siedzącej, a potem lekko pokręciła głową. Dokładnie otuliła swoje nagie ciało białą pościelą. — Ile można spać.
— Zapytaj Diabła — mruknął z sarkazmem, siadając na brzegu materaca, żeby zawiązać buty. — Potrafi przespać całą dobę i obudzić się niewyspanym.
Dziewczyna posłała mu blady uśmiech.
Daph była Ślizgonką z jego roku. Miała krótkie, falowane blond włosy o miodowym odcieniu, oczy w kolorze wiosennej trawy i pełne, różowe usta. Draco lubił ją o wiele bardziej niż koleżanki ze swojego roku. No może prócz Corny, która zawsze stała na pierwszym miejscu. Daph nie była podobna do innych dziewczyn ze Slytherinu – żadna tam wielka arystokratka z urodzenia, którą obchodzi tylko to, w co ma się ubrać na najbliższą imprezę, że chciałaby sobie sprawić nowe kolczyki z kamieni szlachetnych kosztujące niebagatelną sumkę galeonów albo po prostu że złamał jej się paznokieć. Niekiedy przypominała Draconowi nieco Czarną z tą swoją niezależnością, indywidualnością i brakiem wykazywania typowych cech tworu klasy. Nie dawała sobą manipulować ani też układać życia. To różniło te dwie dziewczyny od takiej Kathie Selwyn czy Olie Moon. Ale w przeciwieństwie do bardzo kobiecej, rozsiewającej urok i piękno oraz przyciągającej spojrzenia wielu chłopaków w każdym miejscu i czasie Pansy, starsza Greengrass była cichą, spokojną i nieco milczącą osobą, a do tego dość inteligentną, co bardzo u niej cenił. Po dłuższym zastanowieniu właściwie bliżej jej było do Corny niż do Parkinson.
Tylko z Corny nigdy nie poszedłby do łóżka.
Choć sam nie chciał się do tego przyznać, Draco lubił Daph Greengrass nieco bardziej niż powinien. Spotykali się raczej nieregularnie, raz na jakiś czas, zwłaszcza gdy Malfoy potrzebował dłuższej chwili wytchnienia, a tylko dwa czy trzy razy z jej inicjatywy. Blondynka nie zadawała pytań, nie zamęczała go swoją gadaniną w przeciwieństwie do większości dziewczyn, z którymi sypiał i, co najważniejsze, nie żądała niczego więcej. Łączył ich zwykły, niezobowiązujący seks – oboje tak to odbierali i żadne nie miało pretensji do drugiego.
W tej chwili dziewczyna wpatrywała się w niego z uwagą, przechylając nieco głowę na prawą stronę. Mógłby ją narysować – z tymi lekko potarganymi włosami i poranną bladością na policzkach. Wyglądała ładnie. To właśnie niej lubił – o poranku wyglądała tak samo uroczo jak wieczorem.
— Powinieneś znaleźć sobie dziewczynę — powiedziała w końcu.
Rzucił jej rozbawione spojrzenie.
— Po co? Mam przecież ciebie. Poza tym stała dziewczyna byłaby zbyt… — urwał, poszukując właściwego słowa.
— Wymagająca? — dokończyła za niego, krzywiąc się lekko. — Faktycznie, ty przecież nienawidzisz, gdy stawia ci się wymagania. Dziewczyna ograniczałaby twoją wolność, przykróciła imprezy i kontrolowała każdy twój krok. A do tego gadałaby bez sensu nad twoim uchem — prychnęła.
Tym razem to on nie mógł się powstrzymać, żeby się nie skrzywić. Daph doskonale go znała i miała całkowitą rację, o czym dobrze wiedziała. Draco nie mógłby znieść głośnego i nieustannie trajkoczącego czegoś, z czym związany byłby na stałe. Musiałby chyba naprawdę kochać taką osobę, a wszyscy widzieli, że to raczej niemożliwe – najpierw musiałby wierzyć w miłość. Nie wyobrażał sobie związku z kimś, kim gardziłby, kto by go denerwował na każdym kroku i przyprawiał o ból głowy. To byłoby trochę głupie. Poza tym sama myśl, że unieszczęśliwiłby kogoś tak jak ojciec matkę, powodowała u niego mdłości.
Greengrass podniosła się z łóżka i poszukała pod nim swojej bielizny. Przez chwilę Draco miał możliwość podziwiania jej nagiego ciała w całej okazałości, ale blondynka szybko ukryła je pod ubraniami. Miała minę człowieka całkiem obojętnego, ale jednocześnie same dobre intencje. Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, przypomniał sobie. Poza tym w jego przypadku dobre chęci nie wystarczały. Zbyt zaciekle się bronił.
— Daph, ja naprawdę jestem wdzięczny za twoją troskę o mnie — mruknął, mając nadzieję, że dziewczyna nie słyszała ukrytego sarkazmu w jego głosie. — Ale wystarczy, że mój kochany ojczulek ustawia moje życie za mnie.
— I żeby zrobić mu na złość, masz zamiar całe życie spędzić na hulaniu i wywoływaniu skandali? — Popatrzyła na niego z politowaniem. — Kiedyś będziesz musiał się ożenić. Chyba nie chcesz, żeby tak szlachetny ród urwał się na tobie? — dodała z jadowitą kpiną.
— Mój ojczulek do tego nie dopuści — wywrócił oczami. — A wtedy ożenię się z tobą — dorzucił całkowicie nie zrażony.
Daph oderwała się od zakładania jedwabnych rajstop i przyjrzała się mu krytycznie, podejrzliwie przeczuwając, że stroił sobie z niej żarty. Nie odczytała z jego twarzy nic, prócz chłodnego rozbawienia. W końcu przewróciła oczami i popukała się w czoło.
— Jaassne. Chciałbyś — prychnęła z miną zaciekłej feministki. — Do ślubu z jakimś napuszonym arystokratą nie zmuszą mnie za żadne skarby, nawet gdyby mieli zamknąć mnie w Azkabanie. Nawet o tym nie marz.
— W taki razie może z twoją kochaną siostrzyczką, co o tym myślisz, Daph? — Uniósł brwi z parszywym uśmieszkiem. — Wprawdzie wasze podobieństwo kończy się na wyglądzie i nazwisku, ale może w łóżku jest taka sama.
— Po moim trupie — wysyczała. — Trzymaj swoje łapska od niej daleko.
Roześmiał się bez szczerości w głosie. Wcale nie był zrażony ostrością tonu dziewczyny. Wręcz przeciwnie – naprawdę bawiła go zaciekłość z jaką Daphne broniła młodszej siostry.
— Daphne, ktoś kiedyś sprowadzi ją na ziemię, dobrze o tym wiesz. Nie dasz rady obronić jej przed całym światem.
— Ale przynajmniej obronię ją przed tobą — odcięła się. — I naprawdę myślę, że powinieneś znaleźć sobie dziewczynę. Jeśli Cas dowie się, że z tobą sypiam, zabije nas oboje.
— Chciałbym zobaczyć, jak próbuje mnie zabić. — Nonszalancko wzruszył ramionami. Groźba ze strony chłopaka Greengrass wcale go nie przerażała. — Poza tym, nie istnieje dziewczyna, z którą chciałbym być.
Uśmiechnęła się złośliwie.
— Przypuszczam, że musiałaby być skrzyżowaniem mnie z Morgenstern — prychnęła. — Żeby była dobra w łóżku jak ja i znosiła twoje humory i żale jak ona.
— Chyba tak. Ale na szczęście taka nie istnieje, więc mam was dwie zamiast jednej. To mi bardziej odpowiada.
— A w ogóle szukałeś?
— Nie.
— Więc skąd możesz wiedzieć? — rzuciła, uważnie śledząc jego ruchy, gdy podnosił się ze swojego krańca materaca i siadał za nią.
— Uwierz mi, wiem doskonale — mruknął wprost do jej ucha.
Blondynka zamruczała jak kotka, gdy przygryzł jego płatek. Zamknęła oczy. Odgarnął jej jasne włosy i zaczął pieścić ustami szyję. Poddawała się temu bez oporów, a on błądził dłońmi po jej ciele. Westchnęła. Wolno rozpinał guziki białego sweterka, który ledwie zdążyła założyć. Zsunął go z jej ramion, całując przy tym jej nagą skórę. Nie protestowała. Brutalnie odwrócił ją przodem do siebie i posadził na swoich kolanach. Dotknął ustami jej warg. Pocałunki były długie, namiętne. Wiedział, że mimo wszystko lubiła, gdy ktoś ma nad nią taką kontrolę. Dziewczyna jęknęła cicho w jego usta, gdy szorstka ręka zaczęła sunąć w górę po jej udzie – coraz wyżej i wyżej. Druga mocno trzymała ją w talii. Wkrótce jej ładna, niebieska sukienka znów opadła na podłogę. Draco mocno przycisnął prawie nagie ciało Daphne Greengrass do materaca pokrytego białą, jedwabną pościelą.
Był wczesny, kwietniowy poranek. Tylko wróble ćwierkały za oknem.

Niedzielne przedpołudnie płynęło leniwie. Draco sam zjadł lunch i wolnym krokiem wrócił do lochów. Korytarze Hogwartu były tak samo puste, jak pusty był pokój wspólny i jego dormitorium. Większość uczniów skorzystało z możliwości powrotu do domów w czasie ferii świątecznych. Diabeł ulotnił się gdzieś, nim Draco wrócił nad ranem do ich wspólnej sypialni, a Corny, choć podobno się nie obraziła, nawet do niego nie zajrzała. Pewnie krążyła teraz między regałami w bibliotece, szukając jakiejś pomocy w zadaniach domowych lub siedziała przy jednym ze stolików z tą okropną Granger i dyskutowała na temat eseju na runy. A Malfoy był zdany tylko na siebie.
Stojąc przy drzwiach własnej sypialni, zachodził w głowię, co miał ze sobą zrobić. Wreszcie z nudów posprzątał swoją połowę dormitorium oraz we własnej szafie, choć jak zwykle panował tam malfoyowski porządek. Odrobił też część zadanych na ferie prac, mimo że z reguły odwlekał to do ostatniej chwili, a potem poukładał książki w swoim kufrze. W końcu miał nawet ochotę uprzątnąć wielki bałagan Zabiniego, ale wrodzona duma szepnęła mu, że, do jasnej cholery, nie był żadnym skrzatem domowym. Westchnąwszy, padł na twarz na swoje łóżko i nakrył głowę poduszką.
Rano miał wyśmienity humor, którego nie popsuły nawet pełne dobrych chęci przytyki Daph. Przecież ona nie chciała go drażnić, a noc spędzona z nią zawsze wprawiała go we wspaniały nastrój. Ale potem się rozstali i w chłopaka uderzyła cisza. Lochy naprawdę były puste – nikt nie kręcił się po korytarzach, nie siedział w pokoju wspólnym, nie pukał w ścianę, sufit, podłogę, w pobliżu nie było nawet Snape’a, który by na kogoś wrzeszczał. Nic. Draco widział Daphne podczas lunchu razem z Caspianem Averym, swoim chłopakiem, z którym zamierzała spędzić resztę dnia. Zapewne ukryli się w Pokoju Życzeń, w którym dziewczyna całkiem niedawno spędziła wcale namiętne chwile z Malfoyem i najwyraźniej nie przeszkadzało jej to w kochaniu się z Casem. A Draco leżał w swojej sypialni, w pustce i ciszy, sam na sam ze swoimi myślami. Pierwszy raz od powrotu z przerwy bożonarodzeniowej. Biblioteka była za daleko, żeby chciało mu się tam iść, a pewnie właśnie tam przebywała znaczna część pozostałych w szkole adeptów magii. Ale nawet nie chciał tam zaglądać i słyszeć śmiech Corny plotkującej z Granger. A może Granger wyjechała na święta razem z Potterem i Weasleyami? Może Corny była tam z jakąś nieszkodliwą Krukonką? Albo z Diabłem? Naprawdę nie chciał wiedzieć, gdzie ona była. Nie obchodziło go, że wolała towarzystwo książek od niego. Nie miał ochoty do niej iść. Powtarzał to sobie tak długo, aż w końcu prawie w to uwierzył. I był skazany na ciszę.
Nagle zdał sobie sprawę, że ją nienawidził. Nienawidził tę głuchą ciszę we własnej głowie. Równie mocno jak Malfoy Manor. Tak strasznie przypominała mu ten pusty, ponury dwór, z którego tak często uciekał. Tam też panowała cisza – jedyne dźwięki pochodziły od tych krzątających się ze strachem po wielkiej kuchni, sprzątających w zakurzonych pokojach i kłaniających się uniżenie do samej ziemi skrzatów domowych albo od jego ledwie przytomnego ojca, który zamknąwszy się w bibliotece lub w gabinecie, rozbijał kryształowe szklanki z whiskey o kamienne ściany. Draco właśnie rozgryzł odwieczną zagadkę niechęci do własnego domu rodzinnego. Już wiedział, czemu uciekał do Hogwartu, na Pokątną, w mugolskie dzielnice – głośne, brudne, pełne ludzi. Zrozumiał to i poczuł gorzki smak własnej hipokryzji. Przewrócił się na plecy i w półmroku pojawił się jego uśmiech pełen goryczy. Ileż to razy narzekał na chaos w swojej głowie, na nadmiar rozpraszających go bodźców? Ileż to razy pragnął to wszystko wyłączyć, odciąć się od tego i na chwilę poczuć normalnym? Zapomnieć się w ciszy. A teraz miał jej pod dostatkiem. Mógł brać, ile dusza zapragnęła, czerpać ją pełnymi garściami, rozkoszować się chwilą i zasnąć. Miał to i nie potrafił z tego skorzystać. Przytłaczały go jego własne myśli – pełne zła, pełne mroku strachu i żądzy mordu. Przesączone jadem, który wolno spływał do krwi ze znaku czerniącego się na jego lewym przedramieniu. Ile razy w ciągu ostatnich miesięcy piekło go to znamię wiecznego przekleństwa? Kilka? Kilkanaście? A może całe dziesiątki? I nigdy nie odpowiedział na wezwanie. Tak mu powiedziano, tak mu rozkazano. Tak ON nakazał. Czarny Pan. Jego pan.
Draco nie czuł strachu przed jego imieniem. Mógłby je wypowiadać bez lęku, bez drżenia głosu i niepokoju duszy – tak jak ten samozwańczy zbawca Potter albo pełen wiary w nieodpowiednich ludzi Dumbledore. Ale pozostawała jeszcze kwestia przyzwyczajenia. Wciąż była jeszcze sprawa wychowania. W jego domu – znienawidzonym, bo znienawidzonym, ale nadal domu – nie wymawiało się tego nazwiska, tak jak nie mówiło się: Sam-Wiesz-Kto czy: Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Nigdy. Draco zawsze słyszał zarówno od ojca, jak i od matki: Czarny Pan. Czasem ojciec nazywał go też Mistrzem lub Lordem, a niekiedy mówił po prostu: ON. Dlatego młody Malfoy też go tak nazywał, a przynajmniej dopóki nie przekroczył murów szkoły. Tutaj dowiedział się, że wyrzeczenie słów: Lord Voldemort, nie powodowało końca świata, a strach przed imieniem zwiększał strach przed tym, kto je nosił. A on nie czuł strachu. Nie przed kilkoma literkami. Ale bał się Jego bardziej, niż był gotów przyznać się przed samym sobą.
Czarny Pan. Nazwisko idealnie pasowało do osoby Lorda Voldemorta. Draco czasem nazywał go w myślach Władcą Ciemności lub Źródłem Wszelkiego Zła, a w przypływie gorszego nastroju po prostu Samą Śmiercią. Widział go tylko kilka razy i to mu wystarczało. Czuł jednak w kościach, że na tym się nie skończy i że po końcu roku nie będzie już tak łatwo. Będzie pełnoletni. Będzie bardziej przydatny dla Czarnego Pana. A tym samym mniej wolny.
Wbijając wzrok w zielony baldachim łóżka, Draco starał się nie myśleć o niczym i odpychać wspomnienia, które wdzierały się do jego umysłu. Powinien wstać i wybiec z lochów. Powinien iść do biblioteki i utonąć w szmerze szeptów i szeleście pergaminu, które otuliłyby go jak lekki płaszcz z drogiej tkaniny. Byłoby łatwiej – bez tych obrazów przeszłości. Miał przecież przemyśleć parę spraw, przetrawić te drobne, ważkie informacje, które dostarczył mu Rick Nott, a potem zebrać się w sobie, żeby coś z tym zrobić. Ostatnio nie miał do tego głowy, zajęty rodzinnymi kłopotami, jak to zwykł nazywać wszelkie problemy z Corny.
Od niedawna wszystko związane z nią coraz bardziej się komplikowało, a on nie miał zielonego pojęcia, co z tym zrobić. Nie mógł myśleć o niczym innym. O nikim innym. I coraz częściej uciekał do Daph, żeby tylko nie kusić losu. Ale nawet to nie było jeszcze najgorsze – prawdziwym problem okazały się natrętne sny, w których pojawiała się coraz częściej. Budził się z nich z trudem, cały dzień nosząc pod powiekami obraz jej wyzywającego uśmiechu, tego wcale do niej niepodobnego zachęcającego spojrzenia. Czuł jej usta tuż przy swoich, dotyk tej gładkiej dłoni. Nie mógł tego odgonić w żadne sposób. I dostawał od tego jasnej cholery, a każda ich rozmowa kończyła się kłótnią. Ta ostatnia była tylko jedną z wielu, z tych niezliczonych ilości awantur. Jeszcze do niedawna na koniec każdej z nich oboje wybuchliby głośnym śmiechem i sprawa poszłaby w niepamięć. Ale wszystko się zmieniło.
Draco nie wiedział już, co robić ani z czym walczyć. Czarny Pan powierzył mu zadanie, które on zobowiązał się wykonać. Nieograniczona liczba kłopotów związanych z jakże pięknym okresem młodzieńczym była wprost powalająca. Do tej pory śmiał się głośno, gdy ktoś mówił przy nim o problemach dojrzewania. Pukał się w czoło, mówiąc: Mnie to nie dotyczy. Hormony. Taa, jasne. Miał szesnaście lat i jakoś nic nie zauważył. Jego nic nie mogło zmienić. Przecież był Malfoyem – zawsze chłodnym i wyniosłym. I nie wierzył w miłość. Kochać, to niszczyć[1], powtarzał ojciec. Miał pecha, że to akurat była prawda. To było jak jad, który wolno sączył się do rany – czuł jak go niszczył.
To wszystko jest szalone, pomyślał, siadając na łóżku. Wyszedł z sypialni, prawie trzaskając drzwiami i szybko opuścił lochy. Zatrzymał się na parterze, zastanawiając, co z sobą zrobić. Poszukać Corny albo Diabła? A może zaszyć się w Pokoju Życzeń? Miał nadzieję, że był on pusty.
Draco nie namyślał się ani chwili dłużej. Pustymi korytarzami ruszył na siódme piętro, nie spotykając po drodze nikogo, prócz wyliniałej kotki Filcha i tłustej ropuchy, za którą goniła pani Norris. Nawet zrobiło mu się żal tego ciapy Longbottoma, który będzie musiał pogodzić się ze stratą pupilka. Malfoya zawsze zastanawiało, jak można tak pokarać dziecko i dać mu ropuchę jako zwierzątko domowe. Jak można lubić obślizgłego płaza? Podarować kota, okay. Wprawdzie nie znosił tych futrzaków, jednak jeszcze by przeżył. Ale ropuchę? No dobra, był Ślizgonem, ale, do diabła, czy to oznaczało, że chciał mieć węża? I co on miałby niby z nim zrobić? Przytulić się czy wysłać list? A może sobie z nim pogadać jak Potter albo Voldemort, zapytał siebie ze złośliwością, stanąwszy przed gobelinem przedstawiającym Barabasza Bzika uczącego trolle baletu.
— Co za paskudny obraz — mruknął pod nosem, rzucając niechętne spojrzenie w kierunku olbrzymiej poczwary w różowym łaszku, która okładała Barabasza maczugą. — Kto to w ogóle tu powiesił? Ktoś ma kiepskie poczucie humoru.
Odwrócił się plecami do szkaradnego gobelinu i zaczął przechadzać wzdłuż przeciwległej do niego ściany, intensywnie myśląc: Chcę tam, gdzie wszystko jest ukryte[2]. Gdy po raz trzeci przeszedł obok pustego muru z kamienia, pojawiły się na nim ogromne drzwi. Draco bez wahania nacisnął klamkę i wszedł do środka. Przystanął jeszcze w progu, nasłuchując niepowołanych dźwięków, ale Pokój Życzeń był tak samo cichy, jak reszta Hogwartu. Chłopak pewnie przemierzał kolejne korytarze labiryntu nikomu niepotrzebnych gratów, by po chwili dotrzeć do swojego celu. Znikającej Szafy.
W Pokoju Życzeń zwykle panował chłód. Draco już do niego przywykł i zazwyczaj brał ze sobą coś cieplejszego. Tym razem wyszedł jednak tak jak stał – w koszuli i cienkim bezrękawniku. Skarcił się w duchu za tę nierozwagę, czując, jak jego ciało pokrywało się gęsią skórką. Zawsze mógł wrócić do dormitorium po sweter, który leżał pewnie na kufrze, tak na wszelki wypadek. Ale wędrówka z siódmego piętra do lochów zupełnie mu się nie opłacała. Siadł ze skrzyżowanymi nogami na zimnej, kamiennej posadzce naprzeciwko Znikającej Szafy. Nie miał nastroju na grzebanie w tym piekielnym ustrojstwie, a dobrze wiedział, że od samego patrzenia cholerny mebel się nie naprawi. No ale kto to wymyślił, żeby do takiego starego grata dodawać zaklęcie przenoszenia podobne jak w świstokliku, ożywienia, teleportacyjne (Draco chyba nie musiał nikomu mówić, że ćwiczenia z teleportacji szły mu równie wspaniale co transmutacja) i jeszcze kilka cholera wie jakich. Grzebał w środku szafki z takim zapałem, że kilka razy mało brakowało, a zamknąłby się w niej i utknął zupełnie jak rok wcześniej Montague. I kto by go z niej wyciągnął? Nikt nie wiedział, że Draco akurat siedział w Pokoju Życzeń i po jakąś cholerę zatrzasnął się w Znikającej Szafie. Może jedynie Corny albo Diabeł domyśliliby się i po niego przyszli, ale ile by to trwało? Może nawet kilka dni.
Westchnąwszy boleśnie, chłopak podniósł się z podłogi i wyciągnął różdżkę. Pasjonująca robota, nie ma co, pomyślał, otwierając drzwiczki szafki. Zawiasy skrzypnęły cicho, mebel zajęczał, gdy Malfoy oparł się o niego, żeby zajrzeć do środka. Faktycznie – interesowało go wnętrze niektórych rzeczy. Takich jak zegarki lub pozytywki, mugolskie zabawki mechaniczne, nakręcane myszy, różne tele-coś-tam czy te wielkie, blaszane puszki, które pędziły ulicami – samochody. No ale jakoś nie fascynowały go bebechy zwykłej szafy, która była w środku równie drewniana i przeżarta przez korniki jak na zewnątrz. Niestety zaklęcia trzeba było rzucać od wewnątrz – to była bardzo stara szafka i równie stary sposób umagiczniania sprzętów.
Nie wiedział, ile czasu minęło, gdy tak powtarzał formułkę za formułką, czekając – a może bardziej – licząc na to, że różdżki wytryśnie zaklęcie snopem wielobarwnych iskier. Ale różdżka tylko prychała, fukała i charczała, a przy tym pozostawała całkiem martwa i nie strzelała różnokolorowymi błyskami. W jakiej kolejności miał użyć tych zaklęć? Czy to miało znaczenie? Jak je wypowiedzieć? W jaki sposób machnąć różdżką? Corny zapewne wiedziałaby i bardzo chętnie by mu pomogła.
Cisza otulała Dracona ze wszystkich stron, ale nie jak mglisty płaszcz albo tuląca do snu kołderka, lecz jak żałobny całun. Wspomnienia wdzierały się do jego umysłu, nie dając mu możliwości obrony. Widział skupione na sobie chłodne oczy ojca, które patrzyły na niego z odrazą, z pogardą i niechęcią. W powietrzu świszczała spadająca szpicruta, raniąc boleśnie nagą skórę. Gdzieś tam czaiło się rozbiegane spojrzenie matki, jej kolejne łzy, kolejny szloch, ojca w pijackim szale, rozbijającego szklane wazony w jej apartamentach, rzucającego szklankami whiskey i klnącego na czym świat stoi. A potem już tylko pusty pokój. Wciąż czuł ten ból, gdy nie zastał jej po powrocie do domu od Blaise’a. A na koniec zaczęły go zewsząd atakować te przerażające oczy o pionowych źrenicach i czerwonych jak krew tęczówkach. Wszędzie unosiły się krzyki bólu, rozpaczy i upokorzenia, zapach śmierci i cierpienia. Twierdza Voldemorta. Krew i trupy. Draco słyszał, że pierwszym zadaniem nowego śmierciożercy było zabicie człowieka. Mugola, rzadziej czarodzieja mugolskiego pochodzenia. To miał być sprawdzian. Dracona nie poddano tej próbie. Dano mu misję. I dlatego widział też przenikliwe, niebieskie jak niezapominajki oczy Dumbledore’a, jakby te pojawiły się na tylnej ścianie Znikającej Szafy. Dyrektor patrzył na niego znad okularów-połówek, w zamyśleniu gładząc długą, siwą brodę. Czy wiedział? Czy przeczuwał? Zapewne tak. Był w końcu Dumbledore’em. Dlatego wysłał do niego Snape’a, licząc, że młody Malfoy jednak się wycofa. Pewnie chciał zachować jego jeszcze nieskalaną duszę. Ale Draco sam nie wiedział, czy tego chciał. Czy wciąż miał duszę ani też, czy będzie miał w sobie tyle odwagi i siły, aby zabić.
Zmęczony oparł się o postument paskudnego popiersia, który stał tuż obok i wyciągnął papierosy. Wolno zaciągając się dymem, w zamyśleniu bawił się swoją różdżką. Naprawdę nigdy nikogo nie zabił, nie tak bezpośrednio, patrząc tej osobie prosto w twarz. Nawet nie chciał przystąpić do Czarnego Pana, ale pod tym względem nie miał wyboru. Zdecydowano za niego, a on musiał się podporządkować. Dumbledore nie był głupi, a Draco, no cóż, potrafił być tchórzem. Bo niby jak wytłumaczyć to, że miał zamiar ściągnąć do zamku kilku śmierciożerców, w tym jego ukochaną ciotuchnę Bellę? Głupio mu było przed samym sobą, ale w skrytości ducha liczył, że któryś z tych posłusznych panu głupców sprzątnie starego za niego i będzie po kłopocie. No ale był jeszcze Snape. Snape, którego trudno było zrozumieć. Czasem Corny wyłapywała wokół niego dziwne szepty, wibracje. Według niej mówiły coś o klątwie, matce Pottera, o kolejnym planie Dumbledore’a i graniu podwójnego agenta, były pełne złości i rozczarowania, ale równocześnie przepełnione determinacją. Mówiły też o pomocy dla Draco, nawet jeśli on nie zdawał sobie sprawy, że jej potrzebował. Czy to Snape miał zabić dyrektora, jeśli jemu się nie uda? Na to Corny nie potrafiła już odpowiedzieć, jej dar jak zwykle był bardzo wybiórczy i częściej bardziej gmatwał, zamiast rozjaśniać sytuację. A Draco nie lubił niespodzianek.
Na zewnątrz zrobiło się ciemno, a żołądek Draco głośno zaczął domagać się posiłku. Chłopak otrząsnął się, rozgniótł butem niedopałek i wolnym krokiem wrócił na korytarz na siódmym piętrze, mijając góry zapomnianych rzeczy. Troll w sukience baletnicy nadal okładał maczugą skretyniałego czarodzieja, zaś ten wciąż miał niezbyt inteligentną minę. Malfoy poszedł prosto do wielkiej sali i zdziwiony zastał w niej Corny, siedzącą przy stole Domu Węża i rozgrzebującą sałatkę warzywną na swoim talerzu. Diabła nie było w pobliżu. Draco usiadł obok przyjaciółki i przysunął sobie półmisek z pieczonymi udkami kurczaka. W Pokoju Życzeń czas płynął mu strasznie szybko i łatwo było zapomnieć, że człowiek nie żył powietrzem i czasem powinien coś jeść.
— Gdzie ty byłeś cały dzień? — powitała go Corny z wyrzutem w głosie.
— Dzień dobry, mnie też miło cię widzieć. I dodam nawet, że o to samo mógłbym zapytać — odciął się, nakładając sobie ziemniaków na talerz.
— Bardzo przepraszam, ale ja ominęłam jedynie lunch, bo byłam w bibliotece — odparła. Nie wyglądała na obrażoną. — A potem wszędzie Cię szukałam, ale nigdzie nie mogłam znaleźć.
— Byłem TAM. — Wzruszył ramionami.
Od razu domyśliła się, o co mu chodziło i zamilkła. W samą porę, bo znów mogła wyniknąć z tego spora kłótnia, a publiczne pranie brudów nie było w ich stylu. Jak stare, dobre małżeństwo, pomyślał Draco zgryźliwie.
— Gdzie Diabeł? — zapytał, gdy nieco nasycił pierwszy głód. Rozejrzał się po stole i sięgnął po jagnięcinę. — Nie widziałem go od rana. A może raczej od wczorajszego wieczora.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Jedliśmy razem śniadanie, a w czasie lunchu był ze mną w bibliotece i pisał esej na transmutację. Potem gdzieś polazł. Może na randkę czy coś.
— Diabeł i randka? Już to widzę — mruknął Draco znad soku dyniowego. W głowie zapaliła mu się czerwona lampka, gdy usłyszał słowo esej połączone z transmutacją. — Nie był na żadnej, odkąd uznał, że nieodwołalnie kocha Weasley.
— To ja nie wiem.
Obok nich Daph od kilku minut tłumaczyła swojej rok młodszej siostrze, słodkiej, uroczej i bardziej delikatnej niż ona Astorii, że miała zostawić w spokoju chłopaka Anie Gibbon. Torii ze znudzeniem oglądała swoje paznokcie pokryte rubinowym lakierem. Cas Avery patrzył na siostry z pozornie chłodnym zainteresowaniem, ale niewybredny uśmieszek błąkający mu się po ustach jawnie wskazywał, o czym chłopak właśnie myślał. Całe szczęście dla niego Daphne tego nie widziała, bo na pewno dałaby mu popalić, mimo tego że był jej chłopakiem. Draco obojętnie rozejrzał się po wielkiej sali. Przy stole nauczycielskim siedziało pięć osób: uśmiechnięty od ucha do ucha dyrektor dyskutujący ożywienie ze srogą McGonagall, która raz po raz ściągała brwi w geście dezaprobaty; pani Pomfrey prowadząca uprzejmą wymianę zdań z jak zwykle ponurym Snape’em oraz nieco osamotniony Hagrid. Ślizgonów na święta zostało w Hogwarcie całkiem sporo, przy stole Hufflepuffu nie siedział nikt, a czterech Krukonów dosiadło się do wychowanków Domu Lwa, których też było niewielu. Pottera ani widu ani słychu i w Draconie zakiełkowała nadzieja, że może jednak cholerny Grzmotter wybył z Hogwartu przyczaić się w jakiejś, nomen omen, Norze. No ale nie wierzył, że pełne szczęście istniało naprawdę. Westchnął w duchu z rozczarowania. Gdy odłożył widelec po skończonym posiłku i miał już wstawać od stołu, do Wielkiej Sali wkroczył nie kto inny jak Blaise Zabini vel. Diabeł we własnej osobie.
— Smoku, Nott cię szukał — rzucił brunet bez powitania, siadając po drugiej stronie stołu i sięgając po dzbanek z zimną już kawą.
— Myślałem, że Anioł pojechał do domu na święta — mruknął Draco.
Diabeł zacmokał ze zniecierpliwieniem. Podrapał się po nosie i upił spory łyk ciemnego płynu. Malfoy i Morgenstern dyskretnie wymienili spojrzenia. W końcu nieco zniecierpliwiony Draco zabębnił palcami w stół.
— Powiedz, czy ja użyłem słowa Anioł? — rzekł wreszcie Zabini, przełykając kawę, obficie nakładając sobie na talerz ziemniaków i rozglądając się po stole. W półmiskach znajdowały się tylko resztki potraw, które zostały z obiadu. — Wydaje mi się raczej, że powiedziałem, że Nott cię szuka. Ilu znasz Nottów?
— Niech pomyślę… Dwóch? — zapytała ironicznie Corny, a oni obaj spojrzeli na nią ze zdumieniem. Natychmiast się zreflektowała. — Ale idąc drogą dedukcji i wykluczając Notta-Anioła, zostaje nam tylko Rick.
— Rick Nott? — zdziwił się Draco. — A ten czego znów chciał? Aaa…
Nagłe olśnienie uderzyło go z wielką siłą w tył głowy i prawie poderwało z miejsca. Przypomniał sobie o zadaniu powierzonym starszemu Nottowi, który teraz zapewne miał dla niego informacje. Powstrzymał ochotę pacnięcia się dłonią w czoło za swoją głupotę. Szare komórki wyraźnie szwankowały.
— Dobra, to ja lecę — rzucił w pośpiechu, wydostając się zza stołu i szybkim krokiem opuszczając wielką salę. W przelocie usłyszał jeszcze pełne zdumienia pytanie Corny:
— A jemu co się stało? Jakaś pchła ugryzła go w tyłek?
— Nee mam pcheł — odparł niewyraźnie Blaise z pełnymi ustami.
Draco powstrzymał się od biegu. Arystokracie stanowczo nie wypadało biec bez wyraźnej potrzeby (patrz: jeśli nie istniało ryzyko spóźnienia się na transmutację), więc ograniczył się do pośpiesznego kroku. Dopiero gdy stanął przed przejściem do pokoju wspólnego Ślizgonów, przyszło otrzeźwienie – zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nie wiedział, gdzie miałby szukać Notta. Skonsternowany podrapał się w głowę, ale szybko doszedł do wniosku, że najlepiej byłoby zacząć od dormitoriów siódmego roku. Rzucił hasło w stronę pustej ściany, a gdy ta się rozpłynęła, wkroczył do ślizgońskiej części lochów.
— Malfoy.
Rick wolno podniósł się z jednego z foteli. Podszedł kilka kroków i posłał Malfoyowi blady, zmęczony uśmiech. Kiedyś dziewczyny za nim szalały, a on też pozwalał sobie na wiele. Był liderem, wszyscy skakali wokół niego i nikogo nie dziwiło, gdy został prefektem, a potem kapitanem drużyny quidditcha. Draco pamiętał, jak jako drugoroczniak zazdrościł temu wspaniałemu, przystojnemu Rickowi Nott wielkiej popularności. A potem całkiem nagle bruneta oświeciło. I natychmiast konserwatywne środowisko ślizgońskiej arystokracji zepchnęło go na bok. Ślizgoni nie bardzo lubili odmieńców.
— Nott. Chciałeś mnie widzieć.
— Taaak. — Brunet opadł na kanapę. — Mam dla ciebie kilka informacji, które mogą ci się przydać. Tylko…
Oczywiście. Zawsze było jakieś “ale”, zwłaszcza gdy rozmawiało się ze Ślizgonem. Draco zgrzytnął zębami i zaklął w duchu. Ślizgońska zapobiegliwość i chciwość zawsze odzywały się w najmniej odpowiednim momencie. I nieco bruździły w rachubie. Blondyn siadł naprzeciwko, starając się ukryć wściekłość pod maską obojętności. Jak on nienawidził wszystkiego co ślizgońskie.
— Tylko co, Nott? — warknął. Zabrzmiało to jak warknięcie wściekłego wilka. Nie mógł się powstrzymać. — Chyba wszystko omówiliśmy, czyż nie?
— No jasne… — Ricka wyraźnie wystraszyła groźna nuta w jego głosie. Jego spojrzenie stało się rozbiegane i wyraźnie unikał wzroku Dracona. — Jasne. Ale… Hm… Tylko… Tylko tak zastanawiam się… — jąkał. — Zastanawiam się, co ja tak naprawdę będę z tego miał — wydusił z siebie na wydechu. — Bo mówiłeś o tym jakoś tak… hm, pokrętnie i…
— Pokrętnie, tak? — mruknął złowrogo Draco, a starszy Nott zbladł, skulił się i zacisnął usta. Przymrużone, szare oczy wpatrywały się w bruneta ostrzegawczo, a czaił się w nich niebezpieczny błysk. — Nie wkurzaj mnie, Nott, bo nie chcę czegoś ci zrobić. A nie ręczę za siebie. Charakter mam po tatusiu. Warunki są jasne i ustalone, ty przebiegły, obślizgły gadzie.
— T-tak, j-jasne. — Chłopak wyraźnie starał się załagodzić sytuację. Draco dobrze wiedział, jak jego sposób mówienia i spojrzenie wpływały na ludzi. W końcu był nieodrodnym synem swojego ojca. — N-naprawdę uda ci się uchronić mnie przed C-czarnym P-panem?
— Jeśli będziesz się dobrze spisywał…
Nott zawahał się i jakby jeszcze raz rozważył sytuację. Patrzył przy tym nieco nieufnie. Draco dobrze go rozumiał. Groźby groźbami, szantaż szantażem, ale nic pochopnie. Obaj wiedzieli, że stąpali po cienkim lodzie i bardzo łatwo wpaść do wody. A potem nie ma już ratunku.
— No dobra. — Rick w końcu się zdecydował. — Ale na razie nikt nie będzie wiedział, że działam z tobą, tak? — Nagle nabrał pewności siebie.
— Jasne. Masz słowo Malfoya.
Tylko on sam, wspaniały, jedyny w swoim rodzaju i niezastąpiony Draco Malfoy, wiedział, że słowo Malfoya było nic nie warte. To tylko taka szmatka, którą bardzo łatwo i bez problemów można było sobie wytrzeć usta w każdej chwili. Lucjusz nieustannie tak robił. Tak jak jego ojciec i dziadek. Obecnie słowo Malfoya było nic nie warte. Ale robiło wrażenie.
— No to gadaj, Nott. Nie mamy całej nocy.
— Okay… Wiedziałeś, że państwo Greengrass postanowili wydać Daphne za Henry’ego Drake?…

_______________

[1] Miasto Kości Cassandry Clare
[2] Harry Potter i Insygnia Śmierci J. K. Rowling

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Pod rozdziałami proszę zostawiać tylko komentarze na temat treści. Wszystko inne będzie traktowane jako spam, a na spam jest odpowiednia zakładka.